Trzy lata Jedenastka Oceana cieszyła się zrabowanymi pieniędzmi Terry’ego Benedicta. Wprawdzie towarzystwo ubezpieczeniowe pokryło straty, ale plama na honorze pozostała. Przedsiębiorca odnalazł więc wszystkich członków grupy i dał im dwa tygodnie na zwrot całej kwoty powiększonej o odsetki. Problem w tym, że złodzieje znaczną część zdążyli wydać, a na domiar złego w Stanach są spaleni i nie mogą liczyć na dobrze płatny skok. Szczęścia postanawiają więc poszukać w Europie. Nie wszystko układa się jednak pomyślnie, gdyż po piętach depcze im Isabel Lahiri (Catherine Zeta-Jones) – detektyw specjalizująca się w sprawach wyszukanych kradzieży. Jakby tego było mało, niespodziewanie do gry włącza się bodaj najlepszy złodziej na świecie, François Toulour (Vincent Cassel). On też proponuje Danny’emu swoisty pojedynek, którego stawką jest kwota niezbędna Oceanowi do spłacenia Benedicta.
Niestety, jest gorzej. O ile poprzednia część była zogniskowana wokół jednego skoku, tak tutaj nie bardzo wiadomo na czym się skupić, a sytuację dodatkowo utrudnia wiele nudnych, zbyt długich i często nic nie wnoszących dialogów. Wprowadzenie ram czasowych przeznaczonych na zdobycie pieniędzy zapewne miało wywołać napięcie i emocje u widza, ale w ogóle się to nie udało. Zegar tyka, kolejne dni mijają, a bohaterowie zdają się tym zupełnie nie przejmować. Widz także... Dopiero końcówka wszystko wyjaśnia, ale jednocześnie przynosi nieodparte wrażenie, że twórcy nabili odbiorców w butelkę, zwodząc ich przez większość filmu.
Scenariusz (autorstwa George’a Nolfi) kuleje tym bardziej, że tytułowa Dwunastka na dobrą sprawę nie istnieje! Otóż niektórzy członkowie grupy nie odgrywają w potyczce w zasadzie żadnej roli, a jedynie co jakiś czas pojawiają się na ekranie, by widz o nich nie zapomniał. Jakże inaczej było w „Ocean’s Eleven”, gdzie każdy z nich był ważny. Paradoksalnie ciekawie robi się dopiero wówczas, kiedy bohaterowie zostają rozdzieleni - część trafia do aresztu, a pozostali starają się kontynuować plan. I oto dochodzimy do zupełnie niespodziewanego i chyba najbardziej zabawnego fragmentu, w którym prym wiedzie Julia Roberts (nie zdradzę o co chodzi, żeby nie psuć zabawy). Przyznać trzeba, że twórcy i aktorzy wykazali się tutaj dużym poczuciem humoru i dystansem do samych siebie (świetny epizod Bruce’a Willisa). W wywiadach często podkreślali znakomitą, przyjacielską atmosferę panującą na planie oraz to, że podczas pracy czuli się jak na wakacjach. Ten dobry nastrój udało im się przemycić do filmu, gdyż widać po nich, że dobrze się bawią. Szkoda, że widz trochę gorzej...
Gwiazdorska obsada „Ocean’s Eleven” robiła wrażenie, jednak w sequelu poszerzyła się jeszcze o kolejne sławy (co zapewne stanowiło przyczynę ograniczenia roli niektórych postaci z poprzedniej części) - Catherine Zeta-Jones, Vincent Cassel, a w epizodach m.in. wspomniany już Willis, czy Robbie Coltrane. Zwłaszcza Cassel zasługuje na wzmiankę. W moim odczuciu ten niezwykle charyzmatyczny aktor swoją rolą przyćmił pozostałe gwiazdy, a scena tańca między laserami – choć mało prawdopodobna - była chyba najlepszą w całym filmie (do tego podkreślona znakomitą muzyką).
Twórcy „Ocean’s Twelve” zapewniali, że nie zależało im na zrobieniu kopii poprzedniczki i to im się raczej udało. O ile tam bohaterom wszystko się udawało, tak tutaj od początku idzie im jak po grudzie obfitując w zwroty akcji. Miejsce poczynań grupy Oceana także się zmieniło – Las Vegas zastąpiły piękne europejskie miasta (Amsterdam, Rzym, Paryż). A jednak okazało się to niewystarczające, gdyż „Dogrywka” jest po prostu słabsza od „Ryzykownej gry”. Może nie jest to kiepski film, ale jego oglądanie nie przynosi już takiej frajdy, jak to się działo w przypadku pierwszej części.