„Narzeczony mimo woli” nie jest produkcją, która mogłaby aspirować do Oscara. To film z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, właściwie dość banalna komedia romantyczna, ale niepozbawiona uroku i trochę przewrotna.
Oto w Nowym Jorku, dziwnym trafem, jak w każdej komedii romantycznej, splatają się losy dwóch osób. On – Andrew Paxton – niedoceniany i wykorzystywany (m.in. do zakupu tamponów) asystent w wydawnictwie Golden Brook i ona – Margaret Tate – jego szefowa, arogancka i wyniosła, prawdziwa herod–baba z przysłowiowymi „jajami”, postrach całej firmy. Czy takie osoby może łączyć coś poza relacjami czysto służbowymi? Na ogół nie, ale groźba deportacji ze Stanów Zjednoczonych może skłonić człowieka do radykalnej zmiany poglądów, a nawet do zawarcia papierowego ślubu, wymuszonego szantażem...
Ale choć z góry wiadomo, że komedia romantyczna musi zakończyć się happy endem, to jednak nie wszystko można przewidzieć. W trakcie filmu okazuje się bowiem, że pozory mogą mylić, a główni bohaterzy mają także swoje drugie, intrygujące oblicze… W efekcie okazuje się, że to ciepły film o odkrywaniu siebie, o dochodzeniu do prawdy, o dojrzewaniu do związku i o wartościach rodzinnych.
Przy tym jest również zabawny, pełen humorystycznych tekstów i śmiesznych sytuacji. Duża w tym zasługa aktorów, zwłaszcza Sandry Bullock – odtwórczyni głównej roli, która prezentuje tu w pełni swój talent komediowy i aktorski. Głównie ona w czasie filmu monopolizuje uwagę widzów – inni, nawet partnerujący jej Ryan Reynolds, odtwarzający rolę Andrew, schodzą tu na dalszy plan. Ale i im należą się słowa uznania – dla mnie szczególną perełkę stanowi rola filmowej babci – Annie. Większość osób może tylko marzyć o tym, żeby w wieku lat 90 być tak pełnym werwy!
Jednym słowem „Narzeczony mimo woli” stanowi miłą rozrywkę, jest okazją do chwili beztroskiego relaksu.