Cztery lata po premierze jednego z największych hitów w historii kina, Steven Spielberg nakręcił jego kontynuację – „Zaginiony Świat. Park Jurajski”. Tak jak poprzednio, scenariusz oparty został o powieść Michaela Crichtona, choć tym razem z książką miał bardzo mało wspólnego. To samo tyczy się poziomu filmu, który do części pierwszej się nie umywa.
Minęło kilka lat od czasu gdy dinozaury sterroryzowały wyspę Nublar. Jej właściciel, John Hammond, nie pogodził się faktem, że przedsięwzięcie jego życia, Park Jurajski, zakończyło się fiaskiem. Okazuje się jednak, że na innej wyspie, Sorna, znajduje się siedlisko dinozaurów, w którym prehistoryczne gady pozostawione są same sobie. Miliarder wysyła tam kolejną ekspedycję, w nadziei realizacji swojego niespełnionego dotąd marzenia.
Zacznę od plusów. Druga część „Parku Jurajskiego” to udane widowisko od strony audiowizualnej. Za oprawę muzyczną ponownie odpowiadał John Williams, co już samo w sobie jest gwarancją niezłej ścieżki dźwiękowej. Choć z pewnością kompozytor nie stworzył tu jakiegoś nadzwyczajnego dzieła, jego muzyka doskonale pasuje do obrazu. Warstwa wizualna zaś, zarówno pod względem efektów specjalnych oraz zdjęć, olśniewa feerią barw, przestrzenią, rozmachem. Pełniący obowiązki operatorskie Janusz Kamiński prezentuje piękne ujęcia, które kilkakrotnie mogą wcisnąć w fotel. Ale tego przecież wręcz należało po tym tytule oczekiwać.
Znacznie gorzej „Zaginiony Świat. Park Jurajski” ma się w kwestii fabularnej. Akcja nie jest porywająca, zmagania bohaterów ogląda się bez większego entuzjazmu. Nawet scena ataku tyranozaurów na bazę naukowców – w książce rewelacyjna – nie podnosi zbytnio napięcia. O ile jednak produkcja Spielberga jest całkiem strawna kiedy wydarzenia rozgrywają się na wyspie, to gdy przenoszą się do miasta, można załamać ręce. Są to najsłabsze, najbardziej rozczarowujące (zwłaszcza głupotą) i niezamierzenie najśmieszniejsze minuty całego filmu. Trudno oprzeć się wówczas wrażeniu, że coś podobnego już kiedyś było – w pewnym obrazie o wielkiej małpie z 1933 roku…
Choć w obsadzie znalazło się kilka uznanych nazwisk, to aktorzy również nie byli w stanie uratować filmu, głównie dlatego, że ich postacie zostały słabo rozpisane w scenariuszu. Zadania głównego bohatera, Iana Malcolma (Jeff Goldblum), można streścić do rzucania głupkowatych – w założeniu zabawnych – komentarzy nieprzystających do sytuacji. Jest to zagrywka sprawdzona wielokrotnie, tutaj zaś tylko irytująca. Julianne Moore? Wystarczy stwierdzić, że na ekranie po prostu była, podobnie zresztą jak Vince Vaughn. Niewykorzystany został także potencjał Pete’a Postlethwaite’a i Petera Stormare – zwłaszcza w przypadku Szweda żal było patrzeć, że przyszło mu kreować taką postać…
„Zaginiony Świat. Park Jurajski” bardzo mnie rozczarował. Steven Spielberg, jakkolwiek dobrym jest reżyserem, od czasu do czasu notuje wpadki, czego recenzowany obraz jest doskonałym przykładem. W części trzeciej jego udział ograniczony został jedynie do roli producenta wykonawczego, zaś film ten okazał się lepszy od drugiej odsłony gadziej trylogii.