Bezimienny kierowca, zakochany w zamężnej sąsiadce i w jej obronie urządzający krwawą rzeźnię. Brzmi jak fabuła przeciętnego filmu klasy B? Tak, ale Nicolas Winding Refn udowodnił, że nawet najprostsza fabuła w rękach sprawnego realizatora może zaskoczyć na plus. Duży plus.
Główny bohater "Drive" jeździ. Jeździ w dzień, jako kaskader na planie filmowym, jeździ też w nocy, jako kierowca do wynajęcia podczas rozmaitych napadów. Słabym punktem tego opanowanego perfekcjonisty okazuje się, jak to zwykle bywa, kobieta. Gdy za sprawą mającego przeszłość kryminalną męża adresatki jego uczuć, życie jej i jej kilkuletniego syna staje się zagrożone, Driver ponownie wsiada do samochodu. Tym razem jednak nic nie idzie tak, jak powinno.
Refn sprawnie porusza się między gatunkami. Świetny, budzący dreszczyk emocji, sensacyjny początek gładko ustępuje miejsca wątkowi romantycznemu, który następnie zostaje gwałtownie zderzony ze sporą ekranową brutalnością. Wraz z rozwojem wydarzeń cichy i opanowany bohater zamienia się w bezwzględnego kata z błyskiem szaleństwa w oku. Dominujące na ekranie miłość i przemoc zostają ze sobą zestawione w znakomitej scenie w windzie, która jeszcze długo po seansie pozostaje w pamięci. Mimo takich kontrastów "Drive" ani na chwilę nie traci jednak spójności. Jest to zasługa także nietypowego jak na dzisiejsze czasy ukazania tej historii. Film duńskiego reżysera sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie świeżego i nowatorskiego, choć nowatorstwa w nim niewiele. Refn korzysta ze starych, zakurzonych już przepisów, czy to kina gangsterskiego sprzed jakichś 30 lat, czy to kina klasy B, ale czerpie też inspirację z bardziej współczesnych dokonań, między innymi mistrza zabawy konwencją Quantina Tarantino, do którego często jest, nie bez powodu, porównywany. Umiejętne scalenie tych elementów, zobrazowane pięknymi zdjęciami Newtona Thomasa Sigela i okraszone muzyką Cliffa Martineza dodatkowo wzbogaconą kilkoma klimatycznymi electro popowymi utworami, dało jeden z najlepszych technicznie filmów tego roku.
Nawet najlepiej nakręcony film straciłby jednak na wartości, gdyby został źle zagrany. Na szczęście w sukurs Refnowi idą jedni z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Co najważniejsze, mimo oszczędnych dialogów między główną ekranową parą, czyli Ryanem Goslingiem i Carey Mulligan, rzeczywiście czuć chemię (tu znów trzeba wspomnieć o scenie w windzie). W rolach drugoplanowych brylują z kolei Ron Perlman i Bryan Cranston.
Nicolas Winding Refn, który dzięki "Drive" zgarnął Złotą Palmę za reżyserię w Cannes, swoim filmem pokazał, jak wiele da się jeszcze wycisnąć ze współczesnego kina komercyjnego. Takie filmy ogląda się z przyjemnością.