Filmów opowiadających o przyszłości naszej planety pojawia
się ostatnio bardzo dużo. Wystarczy wspomnieć najnowsze z nich – „1000 lat po
Ziemi” czy „Oblivion”. Gwoli uściślenia, żadna z tych produkcji nie przypadła
mi do gustu, więc odczuwałam pewien niepokój wybierając się na najnowsze dzieło
Neilla Blomkampa – „Elizjum”.
Elita ziemska została umieszczona na specjalnie stworzonej
dla nich stacji, znajdującej się w pobliżu Terra. Na planecie natomiast
mieszkają ci najbiedniejsi, których nie stać na kupno miejsca wśród wybrańców.
Elizjum to właśnie stacja, gdzie mieszkają uprzywilejowani – mają piękne domy,
wszelkie bogactwa, o jakich tylko zapragną oraz specjalne komory uzdrawiające.
Nieważne czy masz gorączkę, czy raka – specjalna maszyna wyleczy cię ze
wszystkiego, dzięki czemu będziesz mógł żyć naprawdę długo i szczęśliwie.
Niestety protagonista filmu nie ma takiego szczęścia. Mieszka bowiem na Ziemi,
gdzie, podczas pracy, ulega poważnemu wypadkowi. Jedyną możliwością uratowania
własnego życia jest udanie się na Elizjum.
Sama historia nie okazuje się nowatorska, owszem niektóre
jej elementy zasługują na uwagę, ale podział klasowy jest znany od dawna.
Bogaci zawsze mają lepiej, co bardzo dobitnie pokazuje ta właśnie produkcja.
Ciekawe jest zestawienie dwóch światów: brudnej, śmierdzącej i pełnej
umierających ludzi Ziemi oraz prężnie rozwijającego się, idealnego i czystego
Elizjum. Nawet osoby należące do dwóch światów zachowują się zupełnie inaczej.
Choć, gdybym miała wybierać, to mieszkańcy Ziemi są o wiele bardziej ludzcy i
prawdziwi.
Błędem reżysera był wybór Matta Damona na głównego bohatera.
I nie chodzi mi o to, że to zły aktor, bo wręcz przeciwnie, po prostu wszyscy
ziemscy bohaterowie to Latynosi, natomiast właśnie mieszkańcy Elizjum to typowi
biali ludzie. Dlatego Max bardziej pasowałby do tego drugiego świata. Jednak
sam Matt Damon wypadł naprawdę dobrze. Może nie pokazał kunsztu aktorskiego na
miarę swoich ról w „Buntowniku z wyboru” czy „Infiltracji”, jednak widać, że
talentu mu nie poskąpiono. Niewątpliwym numerem jeden okazał się jednak
antagonista Maxa grany przez Sharlto Copley’a. W „Dystrykcie 9” pokazał, że
potrafi czynić cuda, nie zawiódł również w „Elizjum”.
Efekty specjalne – przy produkcjach tego typu efekty
specjalne zawsze są na wysokim poziomie. Wiarygodne, wydające się prawdziwymi
scenerie, statki kosmiczne… całe Elizjum. Jest na czym oko zawiesić.
Nie pamiętam natomiast zbytnio ścieżki dźwiękowej – wiem, że
czasem jakaś muzyka leciała w tle, natomiast żaden dźwięk nie zapadł mi
specjalnie w pamięci. Zazwyczaj zapamiętuję jeden utwór, czasem nawet spodoba
mi się cała ścieżka dźwiękowa (jak choćby w przypadku „Pacific Rim”), jednak
tutaj czuję totalną pustkę.
„Elizjum” to zdecydowanie jeden z lepszych filmów sf, jakie
widziałam w tym roku. Nie zawiodłam się, nareszcie obejrzałam dobre kino
futurystyczne. Wprawdzie nie uważam tej produkcji za najlepszą, jaką zobaczyłam
w tym miesiącu, ale plasuje się ona na wysokim miejscu. Śmiało zachęcam Was
do obejrzenia filmu, bo warto.