„Listy do M. 6.” w reżyserii Łukasza Jaworskiego są jak dobrze skomponowana filmowa uwertura, w której powracają wszystkie tematy i wątki z pierwszej, najlepszej części. Zgrabnie wpleciono nawiązania do polskich komedii, nie tylko świątecznych, „Alternatywy 4”, „Czterdziestolatek 20 lat później.” Nie zabraknie świetnych gagów, fajnie rozegranych scen, a i łezka czasem pocieknie. Bo pod tą jemiołą zawsze ktoś na Święta zostaje sam i cierpi w ciszy.
Dawno nie wzruszyłam się w kinie i na pewno nie spodziewałam się łzy cieknącej po policzku w czasie pokazu w siedzibie Warner Brosa. A wszystko za sprawą Wojciecha Malajkata i jego wątku. Pamiętacie eleganckiego Pana, który zaprasza na Wigilię poznaną na stacji benzynowej małą dziewczynkę na gigancie (Julia Wróblewska). W te Święta zostałby sam, wspominając zmarłą na raka żonę i zniósłby tę samotność z wrodzoną estymą. Ale przecież nie o to chodzi w świątecznymi scenariuszu, żeby Święta, szczególnie polskie były spokojne. A to rura pęknie w luksusowym wilanowskim budynku, gdzie przeprowadziła się nasza ulubiona para awanturników: Karina (Agnieszka Dygant) i Szczepan (Piotr Adamczyk.) Pojawią się sąsiedzi, w tym ulubiony, cwaniaczek Lucek od zadań specjalnych (Łukasz Chabior), a nawet japoński wędrowiec, szukający swoich korzeni w stolicy. W domu Wojciecha dojdzie do włamania. Nie zabraknie też cudu narodzin dzieciątka. Tradycyjnie jakaś kobieta (Ina Sobala) jedzie do porodu, rodzić dziecko bawidamka, pomocnika Mikołaja. I to nie Karolak jest tym razem reproduktorem. Stał się teraz satrapą i doradcą od spraw związków w swojej świątecznej firmie. Baaa... Mikołaj ze zgrają pomocników (J. Borusiński i Czesław Mozil) jest całkiem skutecznym swatem na nieszczęście rodzącej kobiety. Bo gorszego partnera i ojca dla dziecka, niż Grzesiek grany przez Kirila Pietruczuka trudno sobie wyobrazić. Nie grzeszy wielką inteligencją, również emocjonalną. Podobnie, jak jego mentor w przeszłości nie stroni od romansów z klientkami, służąc nie tylko mikołajowym performancem. Mały chłopiec chce zgłębić tajemnicę świątecznej przesyłki, pojawiając się w wielkiej korporacji, niczym „Kevin sam w Nowym Jorku.” u Donalda Trumpa.
Jak zawsze jest w tym formacie ładnie i klimatycznie. A plenery warszawskie zapierają dech w piersiach, szczególnie mieszkańcom stolicy, oglądającym na co dzień ruiny i budowy. W tych pięknych świątecznych dekoracjach widzimy mężczyznę w głębokiej depresji. Bo mężczyźni cierpią w ciszy i tak też odchodzą. Dochodzą do pewnej granicy i wybierają ostateczne rozwiązanie. Od motywu samobójcy, skaczącego z dachu zaczyna się pierwsza część „Listów do M.” Jest taka granica cierpienia, kiedy już niczego się nie boisz, nawet włamywacza siedzącego w twoim salonie. I mówisz do niego: - No strzelaj, na co czekasz! Mnie jest już wszystko jedno. Wojciech ze spokojem odbiera młodemu dresowi broń i... zaprasza go na umoralniającą pogadankę przy herbatce. Broń zachowuje na pamiątkę. I ta broń w końcu wystrzeli w najmniej oczekiwanym momencie... Nie chcę zdradzać w której scenie to nastąpi, bo sceny z Wojciechem są w tym filmie rozegrane naprawdę po mistrzowsku i szkoda odbierać widzom przyjemność bycia zaskoczonym. Zdradzę tylko, że włamywacz nie będzie jego jedynym towarzyszem i wesprze go spotkana w samolocie „girl in trouble” (Magdalena Walach).
Brawo dla twórców, aktorów, szczególnie dla scenarzystów (Mariusz Baczyński i Mariusz Kuczewski). Ta seria została zamknięta bardzo ładną klamrą, kiedy poprzednie części wydawały się już powtarzalne. Czy będzie epilog? Zamiast do galerii pędźcie do kin!