W obecnych czasach często można usłyszeć stwierdzenie – „kiedyś to były filmy”. Ludzie je głoszący powołują się na urzekający klimat tamtych produkcji, które zmuszone były oczarowywać widza czymś zgoła odmiennym niż techniczne fajerwerki – niegdyś ubogie, dziś na bardzo wysokim poziomie. Wyprodukowany przez Stevena Spielberga „Super 8” przywołuje ducha lat 70. i 80. ubiegłego stulecia. Dla jednych to będzie zaletą, jednakże w moim odczuciu nie decyduje wcale o wyjątkowości tego filmu, który jest zwyczajnie słaby.
W małym miasteczku w stanie Ohio grupa nastolatków kręci amatorski film. Podczas zdjęć są oni świadkami poważnego wypadku, w wyniku którego zniszczeniu ulega sunący po torach pociąg. Z jednego wagonu coś się jednak wydostaje… Wkrótce w okolicy zaczynają dziać się dziwne wypadki. Nastolatkowie, wraz z zastępcą szeryfa, próbują wyjaśnić przyczyny katastrofy. Tymczasem miasteczko opanowuje wojsko, wyraźnie zainteresowane ładunkiem, który przewoził zniszczony skład kolejowy…
Ponieważ głównymi bohaterami filmu J.J. Abramsa są dzieci, całość utrzymana jest w lekkim klimacie, pozbawionym poważnego, nadętego tonu. „Super 8” to obraz na wskroś rozrywkowy, w którym nie ma rozważań nad spiskową teorią dziejów. Twórcy nie próbują przekonać widza do swojej wizji sławetnego przybycia Obcych na amerykańską ziemię, przedstawiają za to zupełnie nową historię, mającą jedynie swoje źródło w wydarzeniach z 1947 roku. Reżyser miesza konwencje nadając temu filmowi science fiction cechy komedii, mystery, a momentami thrillera. Jednakże poziom „Super 8” jest nierówny, napięcie wzrasta, by po chwili opaść na dłuższy czas. Zdarzają się zbyt długie przestoje w akcji powodujące u widza uczucie znużenia. Z kolei kiedy na ekranie robi się ciekawie, trwa to niestety za krótko, po czym ponownie tempo znacznie spada. 112 minut projekcji dłuży się i trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że film J.J. Abramsa mógłby być skrócony do około półtorej godziny. Wówczas zapewne byłby on bardziej intensywny, pozbawiony kilku(nastu) zbędnych scen i wspomnianych przestojów. Znamienne zresztą jest, że dużo większe emocje wywołała etiuda zaprezentowana podczas napisów końcowych, którą to bohaterowie „Super 8” tworzyli w trakcie filmu „właściwego”. Ta krótka opowiastka o zombie jest swoistą gratką, nie tylko dla wielbicieli George'a Romero.
Zdaję sobie sprawę z konwencji, w jakiej stworzony został „Super 8”, że miał to być zapewne hołd dla dawnego kina science fiction, które obecnie powoli odchodzi w zapomnienie. Wcale nie przeszkadza mi niewielka ilość efektów specjalnych w filmie J.J. Abramsa, gdyż nie one są dla mnie wyznacznikiem dobrego, współczesnego kina. W przypadku tego typu obrazów decydujące znacznie ma dla mnie bowiem rozrywka, beztroskie zrelaksowanie się podczas seansu. Niestety tego zaznałem w minimalnej dawce, rozczarowująca całość mnie jedynie zanudziła. Podejrzewam, że gdybym oglądał „Super 8” będąc w wieku filmowych bohaterów, wówczas byłbym tym filmem zachwycony. Mając jednak te kilkanaście lat więcej, oczarowany wcale nie jestem.