Sierpień, sobotnie popołudnie. Jeżeli podniosę głowę, przez okno zobaczę zieleń posadzonych przez sąsiadów świerków, a za nimi i nad nimi - niebo w kolorze wypłowiałego błękitu. Nie podnoszę wzroku, jestem w Libanie. Frenkel, izraelski żołnierz, tańczy do wtóru Chopinowskiego walca, strzelając na oślep jak opętany. Czuję dreszcz za każdym razem, gdy wracam do tej sceny.
Czternaście lat po premierze (2008) „Walc z Baszirem” Ariego Folmana oddziałuje na widza z niesłabnącą siłą. Izraelski reżyser sięga po animację, gatunek wciąż (niesłusznie) kojarzony przez wielu z grupą najmłodszych odbiorców, by zbudować jeden z najlepszych wojennych obrazów, jakie kiedykolwiek powstały. Jądro akcji stanowi tu konflikt libańsko-izraelski z lat 1982–1985, w który oprócz wojsk obydwu państw zaangażowani byli także Palestyńczycy, Syryjczycy, Kurdowie i szereg ugrupowań o charakterze terrorystycznym. Po latach od zakończenia wojny, w której brał udział jako młody chłopak, główny bohater - alter ego samego Folmana - mierzy się z nawiedzającym go, niezrozumiałym wspomnieniem. Poznając relacje dawnych przyjaciół i kolegów z oddziału, stopniowo rekonstruuje przebieg wydarzeń, jednocześnie szkicując przed oczami widzów obraz konfliktu widziany z perspektywy szeregowych żołnierzy.
Film Folmana przypomina taniec na krawędzi jawy i snu. To kino wojenne, ale - jakkolwiek zaskakująco by to nie brzmiało - jednocześnie kino poetyckie i oniryczne. Reżyser dotyka kwestii psychicznych reakcji organizmu na ekstremalne warunki na froncie, opisując mechanizm zespołu stresu pourazowego. Sportretowanie takich zjawisk jak koszmary czy tzw. flashbacki - wspomnienia intruzywne, stanowi zadanie trudne, grożące przekroczeniem cienkiej granicy między dobrym smakiem a pseudoartystycznym pastiszem. Izraelski twórca wywiązuje się z niego wzorcowo – i nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że stawia właśnie na formę filmu animowanego. Obraz Folmana jest zresztą dziełem (w pełni świadomie używam tego słowa), które rozpatrywać można na wielu płaszczyznach: jako opowieść o młodości i dorastaniu, ale także nietolerancji religijnej, nienawiści, zaślepieniu i politycznym cynizmie. Nawiązania do Zagłady (tym mocniejsze w wymowie, gdy uświadamiam sobie, że w obronie Palestyńczyków staje reżyser pochodzący z rodziny ocalonej z Holocaustu) czynią z „Walca z Baszirem” bardzo ważny, uniwersalny głos antywojenny.
Film, dodajmy, zasługuje na docenienie od strony warsztatowej. Scenariusz obrazu, zaznaczmy, dokumentalnego, pod względem budowania emocjonalnego napięcia nie ustępuje w niczym klasyce thrillera. Wrażenie robi także warstwa wizualna, zwłaszcza sekwencje utrzymane w czarno-żółtej, niepokojącej kolorystyce, nawiązujące do estetyki komiksu i kina noir. Ogromną wartość "Walca z Baszirem" stanowi wreszcie jego ścieżka dźwiękowa. Kompozytor Max Richter, prowadzący odbiorców przez kolejne odcienie niepokoju, jest tutaj bliski perfekcji. Jednocześnie twórcy umiejętnie przełamują nastrój przy pomocy utworów o antywojennym przesłaniu, należących do nurtu muzyki rozrywkowej. Protest-song „Good Morning Lebanon” i Richterowskie kompozycje dźwięczą mi w głowie jeszcze długo po seansie.