Apokalipsa jest w modzie. Wejście w nowe tysiąclecie, zmiany klimatu, klęski żywiołowe i gwałtowny technologiczny skok – wszystko to powoduje, że nie tylko przestajemy traktować koniec świata jako coś abstrakcyjnego, ale zaczynamy się faktycznie bać. Wizja krajobrazu po bitwie to nośny temat, interesujący i intrygujący. Temat, który przyciąga. Także do kin, więc ostatnio świat niszczony jest w kółko, na tysiące możliwych sposobów.
„Księga ocalenia” to postapo pełną gębą. W przeciwieństwie do takich filmów, jak np. zbliżająca się bardzo powoli do polskich kin „Droga”, w której świat zatrzymał się i od lat trwa gnijąc, tu jest on powoli odbudowywany – coś nowego zaczyna powstawać na zgliszczach. Pustkowia, wszędobylski pył, gogle na oczach, opancerzone pojazdy i dzikie bandy – klimat „Mad Maxa” jest bardziej niż odczuwalny. Bawiąc się jeszcze w podpinanie łatek, można sięgnąć do szufladki „western”. Specyficzne miasteczko, trochę jak z dzikiego zachodu, do którego podczas swojej podróży na zachód trafia wędrowiec Eli, trzymane jest w garści przez despotycznego „szeryfa”. Do tego bar à la saloon i strzelanina jak pojedynek rewolwerowców - tym razem z połączenia przeszłości z przyszłością nie wyszedł steampunk, ale raczej postapokaliptyczny western.
Niewątpliwym plusem filmu wyreżyserowanego przez bliźniaków Hughes, jest bardzo komiksowy klimat. Bardzo dopracowane sceny walki, jak pierwsza, w tunelu czy otwierająca film sekwencja polowania, są jakby żywcem wyjęte z powieści graficznych najwyższej klasy. Grany przez Denzela Washingtona Eli, to człowiek ze starych czasów, który jeszcze nie zapomniał o świecie przed. Nie ma tu miejsca na wspominki, nieważne kim był i gdzie nauczył się walczyć – ważne, że przeżył i ma swoją misję. Księga, którą niesie jest ważniejsza od wszystkiego. Przywódca „złych”, Carnegie, też zdaje sobie sprawę z jej wartości i z tego co może dzięki niej osiągnąć, więc od lat obsesyjnie poszukuje ocalałych egzemplarzy. O ile Washington w swojej roli nie pokazuje nic ponad to, co zwykle, to obserwowanie Gary’ego Oldmana w roli czarnego charakteru jest wielką przyjemnością. Ktoś powie, że bywał lepszy, to prawda, ale było to tak dawno, że warto sobie przypomnieć na co go stać. Nie można przyczepić się też do reszty obsady. W epizodach zobaczymy takie znamienitości jak Michael Gambon, Malcolm McDowell, a nawet sam Tom Waits. Nawet Mila Kunis, której trudno odciąć się od źródeł, czyli bycia po prostu ładną dziewczyną w lekkim komediowym kinie, nie irytuje jakoś bardzo.
Mimo że momentami fabuła trochę kuleje, kilka scen jest zdecydowanie zbędnych, a zakończenie wywołuje ironiczny uśmiech, choć jest zupełnie na serio (ktoś krzyknął w kinie: „Będzie druga część!”), to film ogląda się bardzo dobrze. Ciekawe jest to, że cała otoczka religijna, która w końcu jest głównym trzonem, nie przytłacza. Widać, że twórcy mieli świadomość, że zbyt częsty kaznodziejski ton i cytowanie na każdym kroku Pisma może być irytujące, więc chociaż nie dało się uciec od takich scen, to są one często łamane, np. poprzez bardzo zabawne nawiązanie do Johnny’ego Casha.
„Księga ocalenia” to bardzo sprawne i dobrze nakręcone kino akcji, które naprawdę cieszy oko. Wybuchy, pościgi, walki i strzelaniny - choć praktycznie każda scena była komputerowo podkręcana, aby pustynne lokacje były jeszcze bardziej puste, to wszystko zrobione jest z poszanowaniem dla starego stylu. I mimo że tak naprawdę nic nie jest tu odkrywcze, wszystko już widzieliśmy w ten czy inny sposób, to z chęcią przecież jeszcze raz w dobrym stylu uratujemy świat. Robiliśmy to już w końcu tyle razy.