Z kolejnymi częściami filmów jest zasadniczy problem: rzadko kiedy dorównują pierwszej. Oczywistym jest także, że w miażdżącej większości powstają tylko i wyłącznie w celu nabicia kabzy producentom, jakby wciąż mieli za mało. Nic nie zagwarantuje zwiększonego zysku, jeśli nie opieranie fabuły i w ogóle całości filmu, na tym, co spodobało się widzom w pierwszej części. Jestem w stanie zrozumieć powstanie drugiej części, która działa na tego typu schemacie, jednak stworzenie trzeciej, i to do tego niemal identycznej, jak poprzednie, jest już niemal kuriozum sztuki filmowej.
Larry, znany z poprzednich części stróż nocny w nowojorskim muzeum, ma nieco odbiegające od normy stanowisko. Pracuje bowiem w miejscu, gdzie za sprawą magicznej tablicy zwanej Ahkmenrah, ożywają wszystkie eksponaty. Od małej małpki, przez ludzi pierwotnych, aż po szkielety dinozaurów. Po kilku męczących, ale satysfakcjonujących latach pracy w tym dziwnym miejscu, Larry zaprzyjaźnił się z wieloma „eksponatami”. W jego wariackich przygodach niezmiennie wspierać go będą słowem i czynem Teddy Roosevelt, dwójka miniaturowych przyjaciół: Jedediah i Octavius, a także Hun Atylla i egipski władca – Ahkmenrah. W najnowszej odsłonie „Nocy w muzeum” Larry wraz z przyjaciółmi musi stawić czoła zagadkowej przemianie, która zachodzi w tablicy dającej życie eksponatom zgromadzonym w muzeum. Bohaterowie szybko orientują się, że nie pozostaje to bez wpływu na nich samych. Postanawiają wyruszyć do Londynu, by odszukać ojca Ahkmenrah, który posiada wiedzę na temat magicznej tablicy. Możliwe, że tylko on jest w stanie im pomóc.
Trzecia część „Nocy w muzeum” jest zdecydowanie najsłabsza z całej trylogii. Poprzednie jeszcze jakoś trzymały poziom, starały się stworzyć jakąś ambitniejszą fabułę, która byłaby w stanie zainteresować czymś więcej widza. Niestety w najnowszej części nie uraczymy niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób pobudzić do myślenia, zamiast tego otrzymujemy półtoragodzinny cyrk, który swoje istnienie zawdzięcza jedynie pomysłowym gagom, które rozbawią jednak tylko młodszego widza. Oczywistym jest przecież, że to do takiej widowni film ten jest skierowany. Jeśli spojrzeć na to z takiej perspektywy wówczas można powiedzieć, że „Noc w muzeum” zdaje swój egzamin wyśmienicie. Niestety przyczepię się tutaj do mojego odwiecznego problemu z takimi filmami. Polega on na prostym założeniu producentów, że rodzica nie trzeba zabawiać na filmach dla dzieci. Przecież taki dorosły także płaci za bilet i także chciałby się chociaż trochę zrelaksować. Nie jest trudno stworzyć takie dzieło dla dziecka i dorosłego, co pokazano w kinematografii nie jeden raz. Niestety „Noc w muzeum” takim filmem nie jest, przez co wyszedłem z kina zniesmaczony niskim lotem żartów przedstawionych na ekranie. Dzieciaki oczywiście miały ubaw po pachy, ale przecież nie trudno o ich uśmiech, wystarczy prosty upadek na przysłowiową „pupę” i sprawa załatwiona.
Nie wykluczam, że moje negatywne podejście do „Nocy w muzeum” może być spowodowane polskim dubbingiem, który nie popisał się tym razem niczym szczególnym. Abstrakcją jest dla mnie fakt braku dostępności wersji z napisami, tak jakby producenci z góry założyli, że do kin przybędą jedynie dzieci z rodzicami. Dużo to tłumaczy, szczególnie niedociągnięcia obrazu. Jedynym elementem, który mnie rozbawił był „brat bliźniak” Larry'ego w wydaniu neandertalskim. Smutno patrzyło się natomiast na Robina Williamsa, nie ze względu na kiepską grę, bo z tym było akurat na odwrót, ale na fakt, że była to jedna z jego ostatnich ról.
Przestrzegam każdego, kto chce się udać na „Noc w muzeum”, że jest to film skrajnie familijny, przeznaczony dla dzieci przede wszystkim. Rodzice muszą mieć świadomość, że przyjdzie im się pomęczyć, dla dobra pociech rzecz jasna, przez półtorej godziny w ciemnej sali kinowej, bez widoku na rychły ratunek.