Steven Soderbergh swoim nowym filmem „Wielki Liberace” postanowił poruszyć temat, który aktualnie jest wyjątkowo żywy w kinie i mediach - homoseksualizm. Jedni go akceptują, drudzy nie, a jeszcze innym jest on obojętny. Chciałbym powiedzieć, że trzecia opcja jest tą, która definiuje produkcję Soderbergha, jednak musiałbym skłamać.
Pierwsze pół godziny „Wielkiego Liberace” definiują całość konwencji w jakiej produkcja zostanie utrzymana po sam koniec. Epatowanie homoseksualizmem w oczach reżysera jest nachalne, wulgarne i nawiązuje do utrwalonych stereotypowych poglądów o wysokim głosie i gestykulacji rękoma, które mają przywodzić na myśl zniewieścienie. Siadając przed ekranem miałem nadzieję obejrzeć obiektywną historię, zamiast tego dostałem listę kawałów o gejach, przeniesioną na duży ekran. Na film taki jak „Wielki Liberace” wybrali się ludzie chcący poznać geniusz jego postaci, zamiast tego otrzymali dwie godziny farsy na temat odmienności. Zamiast skupić się na postaci, jej wyjątkowości i talencie, Soderbergh stworzył karykaturę, która straszy z ekranu.
Fabuła filmu, która skupia się na relacji Liberace (Michael Douglas) oraz Scotta (Matt Damon). Pierwszy z nich jest gwiazdą Las Vegas, drugi zwykłym treserem zwierząt w filmach. Zbiegiem okoliczności ich drogi krzyżują się w momencie dla obojga optymalnym. Nie trudno tutaj przewidzieć, że wraz z zacieśnianiem relacji pomiędzy obojgiem, rodzi się pomiędzy nimi coś więcej. Uczucie, które razem wzniecili, stanie się ich zbawieniem i przekleństwem. To, co wydawało się bajką, może minąć lub pozostać, zależnie od tego, w którym kierunku pójdą główni bohaterowie. Problemy, które targają ich związkiem nie są obce nikomu. Namiętność i zazdrość, miłość i nienawiść. Jest to naprawdę pasjonująca opowieści jeśli skupimy się na tylko tych aspektach.
Elementem, który poza historią zapadł mi najbardziej w pamięć, to scenografie i kostiumy. „Wielki Liberace” poraża przepychem i wszechobecnym złotem, zupełnie jak słońce, w które spojrzymy bezpośrednio. Oczarowuje to widza i pozwala mu gładko osiąść w świecie wykreowanym przez twórców. Same stroje aktorów zdają się płonąć własnym światłem i przy każdym mrugnięciu, wyciągają nas z foteli i kierują wprost do miejsca, gdzie dzieje się historia.
Michael Douglas świetnie zagrał swoja rolę, pomimo że jest przerysowana. Irytujący ton głosu, którym operuje, wysuwa się naprzód, przez większość czasu jest to denerwujące, jednak patrząc na jego dorobek aktorski, łatwość z jaką zagrał Liberace zasługuje na uznanie. Matt Damon, grający Scotta, nie jest gorszy. Parę miesięcy temu mogliśmy go oglądać jako „macho” w „Elysium”, dzisiaj mamy na ekranach ciapowatego tresera psów z prowincji. Jego postać, sposób w jaki się w nią wcielił, daje rzeczywiste wrażenie chłopca ze wsi, który nie wie co to wielkie życie. Oboje wykreowali role które zasługują na wielkie uznanie.
„Wielki Liberace” pokazuje nam, że siła miłości naprawdę ma swoje źródło w naszych sercach, niezależnie czy są to serca mężczyzn, kobiet, czy kobiety i mężczyzny. Jeśli zapomnimy o tym, że oglądamy film o miłości dwóch mężczyzn, a skupimy się na samej miłości, znajdziemy tam nasze własne historie. „Wielki Liberace” nie jest dla wszystkich, ale Ci, którzy go obejrzeli zrozumieją, że jest odniesieniem do nas samych, do poszukiwania szczęścia za wszelką cenę. Najważniejsze co zrozumiałem z tego filmu to to, że przychodzi to zwykle za późno, więc otwórzmy serca na drugą osobę, bo za moment może jej już przy nas nie być.