Morganowie to para jakich wiele. Na pewno o takich słyszeliście. Są małżeństwem. Są z Nowego Jorku. Są w separacji. On (hipochondryk z angielskim akcentem i poczuciem humoru) popełnił błąd, który stara się naprawić drogimi (także galaktycznymi) prezentami. Ona (przebojowa kobieta sukcesu) nie potrafi mu zaufać, choć ciągle darzy go uczuciem. Zbiegiem okoliczności tych dwoje staje się jednocześnie świadkami zabójstwa, kolejnym celem płatnego mordercy, którego twarz widzieli oraz świadkami FBI, którzy w celach bezpieczeństwa muszą przenieść się na jakiś czas poza granice Nowego Jorku (czytaj świata).
Jak zaznaczyłam wcześniej, Morganowie to para jakich wiele. Podobnie jak cały film „Słyszeliście o Morganach?”. Marc Lawrence, reżyser i scenarzysta w jednym, postawił na stereotypy. Jak pilny uczeń wykorzystał wszystkie dostępne szablony, złączył je w całość, nawet nie próbował ich w jakiś sposób przekonstruować i powstała kolejna komedia romantyczna (choć romantyzmu w niej odnajdziemy bardzo mało). Fabuła jest prostsza niż najprostszy drut, który odnajdziecie w swoich domowych pieleszach. Zero zaskoczenia, zero innowacji. Kto oglądał filmy takie jak „Na dobre i złe” (1997) czy „Ptaszek na uwięzieni” (1990) nie oprze się wrażeniu déjà vu. Na szczęście jest trochę humoru. Wynika on głównie ze zderzenia dwóch światów tak często wykorzystywanych w kinie. A raczej dwóch Ameryk. Nowego Jorku - świata, gdzie poza jego granicami nie możesz nic zrobić, jak śpiewa Alicia Keys i świata małego miasteczka, gdzie czas się zatrzymał, a diabeł mówi dobranoc. Jeśli chodzi o postaci, to ich konstrukcja także nie zaskakuje. Sarah Jessica Parker gra tak naprawdę Carrie Bradshaw z „Seksu w wielkim mieście”, tylko że tutaj jej postać ma proste włosy i nie pisze felietonów, a zajmuje się sprzedażą nieruchomości. Ale Meryl Morgan tak jak Carrie jest niezależną kobietą, która uwielbia piękne ubrania, luksusowe życie, Nowy Jork i zawsze ma kłopoty z mężczyznami. Hugh Grant wciela się po raz setny w odrobinę ciapowatego kochanka z przymrużonymi oczami i szelmowskim uśmiechem.
Teraz powinien nadejść czas bym napisała jak bardzo zła jest to komedia, ale aby ta recenzja posiadała element zaskoczenia, którego nie ma w „Słyszeliście o Morganach?”, napiszę, że pomimo wszystkich moich zastrzeżeń, to przyjemny film w swoim gatunku. Pozwólcie, że wytłumaczę. Po pierwsze aktorzy. Pojawiło się wiele głosów, że pomiędzy odtwórcami głównych ról nie ma namiętności, nie ma ognia, a nawet nie iskrzy. Jednak wyczuwalna jest pomiędzy nimi nić porozumienia i sympatii, która jest dla mnie wiarygodna. Poza tym niezwykle duży dystans Hugh Granta do roli i tak naprawdę wyśmiewanie się z postaci, z siebie samego i ze swojego życia sprawiło, że chociaż nie miał tak naprawdę wiele do zagrania, to miło, iż był na ekranie. Dodatkowo Sam Elliott i Mary Steenburgen jako rasowi myśliwi, republikanie i kochające się małżeństwo wypadają nieźle. Przerysowane, ale zabawne. Drugi argument, który sprawił, że nie mogę uznać obejrzenia tej komedii za czas stracony, to właśnie zderzenie dwóch Ameryk. W 100% stereotypowe, ale przecież Ameryka to kraj, który oparty jest na stereotypach i mitach. Podobnie jak kino. Czy to Ameryka miała takie oddziaływanie na kino, czy może kino zamieniło kraj zza oceanu w świat rządzący się stereotypami? Trudno odpowiedzieć. Jedno jest pewne, trudno walczyć ze stereotypami, i tymi realnymi, i tymi kinowymi. Czasem można przymykać oczy na nie, ale tylko pod jednym warunkiem, że ciągle będziemy mieli świadomość ich istnienia.
I tylko w taki sposób można obejrzeć „Słyszeliście o Morganach?”, ponieważ to nie jest dobry film. To film jakich wiele. Także nie polecam go z czystym sumieniem. To kino na lekkie, niedzielne popołudnie dla niewymagającego widza. I znów zrobiło się stereotypowo, tym razem za sprawą moich słów.