Davida S. Goyera jako reżysera miałem już raz szansę ocenić, przy okazji thrillera „Niewidzialny”, który mimo dużego potencjału, ze względu na luki i błędy w scenariuszu, okazał się małym niewypałem. Tym razem Amerykanin wziął się za horror, i dla pewności, sam zajął się zarówno reżyserią, jak i napisaniem scenariusza. Wydaje się jednak, że byłoby dla niego lepiej, gdyby pomysł na „Nienarodzonego” nigdy się w jego głowie nie narodził - tym razem niewypał jest bowiem dużo większy.
Nocne koszmary przedstawiające postać małego chłopca z - łagodnie mówiąc - nieprzyjaznym wyrazem twarzy, pojawiają się w życiu Casey Beldon niespodziewanie. Równie niespodziewanie nocne wizje przenoszą się ze snu na jawę. Jakby tego było mało syn sąsiadów, mały Matty, wydaje się nie być sobą i prześladuje nastolatkę, a w jej oku pojawiają się dziwne przebarwienia. Wszystko to wywołuje u dziewczyny, co zrozumiałe, spory niepokój. Z pomocą chłopaka oraz najlepszej przyjaciółki stara się więc znaleźć źródło dręczących ją koszmarów i odzyskać spokój ducha. Prywatne śledztwo prowadzi ich do pewnej kobiety, z którą kilka lat wcześniej widziała się matka Casey, zanim popełniła samobójstwo. Ta z kolei opowiada im o pewnym demonie - dybuku, który wedle starych żydowskich wierzeń potrafi zawładnąć ciałem człowieka, szukając bramy do naszego świata...
„Nienarodzony” oryginalnością nie grzeszy, ale też Goyer wcale się na nią nie silił. Przez 75 minut obserwujemy standardową paletę „straszaków” - a to coś wyskoczy z szafeczki, a to na drodze pojawi się piesek z dziwnie wykręconą głową, a to zaś demon w efektowny sposób zawładnie jednym z bohaterów. Aż strach się bać. Z niecierpliwością czekałem na coś, czego nie widzieliśmy wcześniej - bez efektu. Dybuk w postaci małego chłopca jest prawie tak samo straszny jak Samara z „Ringu”, pojawia się w prawie zaskakujących momentach, a egzorcyzmy głównej bohaterki prawie przypominają te z „Egzorcyzmów Emily Rose”. Nie muszę chyba dodawać, że prawie robi wielką różnicę. Zamiast przestraszyć, film Goyera szczerze mnie kilkukrotnie rozbawił. Opętany przez demona pan Eli czy mały Matty artykułujący myśli dybuka, wypadają naprawdę przekomicznie. Wprawdzie nie o to w horrorach chodzi, ale dzięki temu „Nienarodzony” nie jest przynajmniej męcząco nijaki. Paradoksalnie więc, bardzo słaby film potrafi dostarczyć więcej rozrywki niż bezpłciowy średniaczek. Tak jest też i w tym wypadku.
Wybór Odette Yustman na odtwórczynię roli głównej bohaterki nie jest żadnym zaskoczeniem. Aktorce, która szerszej publiczności dała się poznać występem w filmie „Projekt: Monster”, nie można odmówić urody, a ładna buzia (i nie tylko - patrz plakat) już nieraz przyciągnęła do kin wielu widzów, płci męskiej oczywiście. Ocenę umiejętności aktorskich Yustman można sobie natomiast darować - trochę pobiegała, trochę pokrzyczała i... to by było na tyle. Nawet gdyby Goyer zaangażował w jej miejsce zdobywczynię Oscara, niewiele dałoby się zrobić z niczego. Podobnie rzecz ma się z odtwórcami ról drugoplanowych, Camem Gigandetem i Garym Oldmanem - gdyby w ich miejsce wstawić innych aktorów, prawdopodobnie w ogóle nie zauważylibyśmy różnicy.
„Nienarodzony” wypada kiepsko nawet przy krytykowanych przeze mnie „Lustrach”, które nie tak dawno gościły na naszych ekranach. Konsekwencja nie pozwala mi więc ocenić go choćby oczko wyżej. Zdaję sobie jednak sprawę, że większośc fanów takich klimatów, podobnie jak ja, i tak zdecyduje się obejrzeć horror Goyera. Fajnie przecież zobaczyć czasami film tak słaby, że aż śmieszny.