Zawsze trzymałem się z daleka od filmów opisywanych jako akcja/kryminał. Przewidywalność treści była tak porażająca, że uciekłem w zupełnie inne gatunki filmowe. „November Man” skusił mnie tylko i wyłącznie obsadzeniem w głównej roli Pierce'a Brosnana. O ile Brosnan nie jest obecny na mojej liście ulubionych aktorów, o tyle kusi mnie swoimi rolami. Brosnan nie trudzi się wyrwaniem z aktora jednej roli. Wręcz przeciwnie, brnie w zaparte, dając do zrozumienia, że albo chodzi o kasę, albo o blichtr.
„November Man” nie odbiega zupełnie niczym od typowego filmu akcji/kryminału. Wyjęty spod prawa agent, postanawia za wszelką cenę dopiąć swojego celu – zemsty na ludziach, którzy zabili jego ukochaną. Brosnan oszczędza przynajmniej postronnych, którzy nie mają tego szczęścia w wielu podobnych filmach. Tłumi w sobie umiejętności, mając nadzieję, że wszystko rozwikła się samo. Przez własną naiwność trafi w samo serce pułapki, zastawionej na mistrza szpiegostwa. Żeby nie było za mało adrenaliny, ziemia, po której stąpa, jest rosyjska, co tylko przynosi więcej problemów. Oglądamy przecież amerykański film, w którym czerwona gwiazda chyli czoła przed gwieździstym sztandarem.
Największym problemem „November Man” jest założenie, że amerykański szpieg jest niezniszczalny. Każdą kolejną scenę filmu odbierałem jak obrazkowe przedstawienie stron z podręcznika szpiega. Jeśli ma to wyglądać tak łatwo, to zgłaszam się na ochotnika. Nie wiem, gdzie takich szpiegów szkolą, ale powinni im włączyć w pakiet szkoleń jakiś lepszy kurs oporu przed płcią przeciwną, bo obecny mocno kuleje. Właśnie dlatego neguje wszystkie filmy spod znaku akcja/kryminał. Aktorzy wytarci w swoim gatunku, szukający pocieszenia dla przemijającej sławy, mają nadzieję, że huk wybuchów na ekranie przywróci ich samych, jak i gatunek, któremu hołdują.
Pierce Brosnan, który miał być najsilniejszą częścią filmu, nie zawodzi w żadnym miejscu. Bałem się jego postaci i to nie jednokrotnie. Determinacja, która drąży jego umysł, jest bliska każdemu widzowi. Mimo to znalazłem w niej pewien element egoizmu. Egoistyczna pogoń za wypełnieniem prywatnej vendetty, tak bardzo przesłania głównemu bohaterowi zdrowy rozsądek, że w końcu widz jest w stanie to na swój sposób zrozumieć. Asymilacja z celem głównego bohatera pcha widza do poszukiwania czegoś, co już oglądał, ale jest tego za mało, żeby złożyć w całość.
Większość filmów kryminalnych opiera się na tak bardzo utartym schemacie, że bez problemu sale sądowe byłyby pełne po wsze czasy. Tak samo jest z literaturą, jeśli nie bardziej. Nie da się dopowiedzieć czegoś nowego, za nic w świecie. Nie zmieni tego aktor grający wcześniej w filmach o Bondzie, tak samo, jak nie zmieni tego pisarz, piszący o tym samym zabójstwie po raz setny. Unikat trafia się raz na milion i „November Man” na pewno takim nie jest.