Po 20 minutach oglądania „R.I.P.D.”, można się łatwo domyśleć, że reżyser swoich inspiracji szukał w trylogii MIB. Akurat tego widz nie musi mu mieć od razu za złe. Nie od dzisiaj wiadomo, że filmowcy lubią czasami uszczknąć co nie co z innych produkcji. Szkoda tylko, że Schwentke zamiast troszkę to poukładać i dopracować, brał jak leciało i o to powstał film bez wyrazu, będący kolejnym produktem uzupełniającym luki w filmowym marketingu.
Bez wątpienia jakiś pomysł był - Nick (Ryan Reynolds) podczas rutynowej akcji policyjnej zostaje zabity przez dobrego kumpla z tego samego wydziału. Zamiast trafić pod bramę św. Piotra, Nick trafia do Departamentu Wiecznej Sprawiedliwości, gdzie dostaje propozycję pełnienia służby na ziemi i ochrony jej przed nieumarlakami. Oczywiście przyjmuje tę robotę, poznaje nowego, dość ekscentrycznego partnera (Jeff Bridges) i panowie razem zaczynają pracować.
Szkoda, że tak dobry materiał wyjściowy zostaje szybko zatarty przez słabe wykonanie filmu. Reżyser ewidentnie nie miał chyba wystarczających chęci by obraz miał tak ciekawe rozwinięcie i koniec, jak początek. Efekty specjalne, nie zachwycają, dość tekturowe jak na dzisiejsze standardy. Do tego wykonanie umarlaków, wszystkie praktycznie takie same. Jedyna różnica to ich waga, niektóre tęższe, inne mniej, ale twarze nadal bardzo podobne do siebie, bez pomysłu - żeby tylko były. Straszyły? – Na pewno nie wyglądem, wykonaniem już tak...
Jeff Bridges, wg mnie wielki aktor, potraktował swoją rolę troszkę jak filmowe sanatorium. Nie wysilał się grając kowboja, wożącego się swoją bryczką na pełnym chillu. Jak najbardziej takie kreacje wychodzą mu bardzo dobrze, ale brakowało czegoś nowego, świeżego. Do tego Reynolds, który momentami zdawał się mieć duży znak zapytania na twarzy, troszkę gubił się w tej fabule.
Oczywiście niektóre momenty w filmie są jak najbardziej na plus, mam tu na myśli pomysł związany z tożsamością. Bohaterowie pojawiają sie na ziemi w całkiem innych wcieleniach, po to żeby nikt ich nie mógł rozpoznać. Bridges jest ponętą blondyneczką, a Reynolds starym dziadkiem o azjatyckich rysach twarzy. Z początku motyw bardzo zabawny, z czasem niestety i on szybko się eksploatuje przez co film toczy się na pierwszym biegu, aż do jakże przewidywalnego finału.
No cóż, ostatnio lenistwo ogarnia niektórych twórców. Dysponują dobrymi pomysłami, ale nie mają zapału by je ciekawie zrealizować. Czy polecać ten film? Jak jesteś bardzo leniwy i nie masz nic do roboty - zobacz. Jeśli jednak szukasz czegoś konkretniejszego - szukaj dalej.