Dla wielu osób „Dungeons & Dragons” (lub jak ktoś woli „Lochy i smoki”) jest dziś kultową, uważaną za prekursora gatunku fabularną grą fantasy, w której gracze wcielają się w drużynę śmiałków przechodząc drogę od poszukiwaczy przygód do bohaterów ratujących świat przed niechybną zagładą. Za jej projekt odpowiadają Gary Gygax i Dave Arneson, którzy stworzyli grę prawie pół wieku temu, dokładnie w 1974 roku, dając początek nowoczesnym zabawom typu „role-playing” i rozwijając tym samym cały przemysł gier fabularnych (przy okazji siejąc też niepokój w konserwatywnych, amerykańskich środowiskach, stając się przyczyną tzw. satanistycznej paniki, która ogarnęła wówczas całe USA). Popularność serii D&D rosła już od końca lat 70. ubiegłego wieku, co miało odbicie w kulturze popularnej – na jej podstawie stworzono liczne gry komputerowe, seriale telewizyjne oraz filmy, a na przestrzeni lat wydano też wiele edycji oryginalnej D&D (ostatnio w 2014 roku), dzięki czemu cieszy się ona dziś największą w swej historii popularnością. Nic więc dziwnego, że fani wyczekiwali najnowszej, wysokobudżetowej produkcji, która za sprawą nostalgii miała przyciągnąć ich przed ekrany kin, a pierwszy zwiastun (wydany na zeszłorocznym Comic-Conie w San Diego) tylko podgrzał ich emocje za sprawą ukazanego humoru i licznych scen akcji. Krytycy byli zgodni – nowa ekranizacja kultowej gry RPG to hit, a recenzenci chwalili szczególnie poczucie humoru, wartkie tempo i doskonałe uchwycenie atmosfery odgrywania ról w świecie fantasy ze znajomymi. Czy zatem nowe „Dungeons & Dragons: Złodziejski honor” rzeczywiście przypomina ostatnią rozgrywkę z ziomkami z zeszłego weekendu? I co ma do zaproponowania kompletnym żółtodziobom w tym temacie?
Film rozpoczyna klimatyczny prolog, w którym poznajemy łotrzyka i drobnego złodzieja Edgina Davisa – obecnie odbywającego wyrok w więzieniu na arktycznym pustkowiu razem z przyjaciółką Holgą po nieudanym skoku. Niegdyś tworzyli grupę śmiałków łącznie z niezbyt rozgarniętym czarodziejem Simonem Aumarem, oszustem Forge’m Fitzwilliamem oraz władającą czasem Sofiną, a organizowane skoki były ich sposobem na dostatnie i pełne przygód życie – wpadli, gdy próbowali wykraść tajemniczy artefakt, który miał wskrzesić zmarłą ukochaną Davisa. Bohaterom po dwóch latach odbywania kary udaje się jednak uciec i od razu udają się na spotkanie z córką Davisa – Kirą, nad którą pod jego „nieobecność” opiekę sprawował ich dawny kompan Forge. Okazuje się, że przez ten czas ich stary kolega i sojusznik drużyny nie tylko zyskał wielką władzę w mieście Neverwinter, ale i rozpoczął współpracę z budzącymi strach Czerwonymi Magami z Thay, którzy mają własne, niebezpieczne plany. Od teraz byli kumple i współpracownicy stają się zaciekłymi wrogami. Edgin chce nie tylko odzyskać córkę, ale i pozbawić fortuny eksprzyjaciela – w tym celu opracowuje plan odbicia bliskich i zapewnienia sobie przy okazji bogactwa, organizując zupełnie nową ekipę składającą się (prócz Holgi i Simona) ze zmiennokształtnej druidki Doric, oraz krystalicznie szlachetnego Xenka. Zanim jednak osiągną swój cel, przeżyją wiele przygód, stoczą kilka pojedynków, a także rozwiążą niejedną zagadkę…
Od samego początku produkcja miała trochę pod górkę - gdy dziesięć lat temu studio Warner Bros. Pictures ogłosiło plany przeniesienia kultowej gry RPG na wielki ekran, już dwa dni później Hasbro wystosowało pozew sądowy, twierdząc że i oni produkują film we współpracy z Universal Pictures z Chrisem Morganem w roli reżysera przedsięwzięcia. Na szczęście po ponad dwuletniej batalii udało się dojść do porozumienia pomiędzy gigantami branży i projekt oficjalnie został u braci Warner, aczkolwiek Hasbro po pewnym czasie i pomimo poczynionych już prac postanowiło przenieść realizację do Paramount Pictures. Również praca nad scenariuszem nie szła jak po maśle – wpierw David Leslie Johnson-McGoldrick stworzył jego pierwotną wersję, nad którym pracował też Chris Morgan, a w międzyczasie także aktor Joe Manganiello – fan serii – ukończył draft we współpracy z Johnem Casselem. Jednak dopiero gdy Chris McKay i Michael Gilio przedstawili swoją koncepcję włodarze wytwórni wyrazili więcej entuzjazmu i oficjalnie pre-produkcja mogła zostać rozpoczęta.
Obowiązki reżyserskie powierzono Jonathanowi Goldsteinowi oraz Johnowi Francisowi Daleyowi („Spider Man: Homecoming”, „The Flash”), którzy dorzucili co nieco od siebie do całej historii. Jak twierdzą sami twórcy: „nasz film nie traktuje siebie zbyt poważnie, ale nie ma też być prześmiewczy. Chcieliśmy złożyć hołd całemu światu D&D, ale mamy też nadzieję, że zaangażuje on widzów i dostarczy wiele zabawy”. Na wydźwięk filmu wpłynęły takie produkcje jak „Narzeczona dla księcia” (1987), „Monty Python i Święty Graal” (1975), „Władca pierścieni” (2001), a sama struktura filmu miała być oparta na przygodowych produkcjach z Indianą Jonesem i przywoływać na myśl gatunek „dungeon crawl” – typ przygody występujący w grach fabularnych, w którym bohaterowie penetrują lochy, walczą z potworami i pokonują różnego rodzaju czyhające na nich pułapki, zbierając przy tym odkryte skarby. Mimo oczywistych nawiązań do świata RPG twórcom zależało również, by ich najnowsza propozycja była przystępna i łatwa w odbiorze dla osób niewtajemniczonych i niezwiązanych ze środowiskiem gier planszowych – i trzeba przyznać, że ta niełatwa dziś sztuka im się udała.
Jeśli miałbym stworzyć ranking tytułów filmowych powstałych w oparciu o gry komputerowe to z pewnością zdecydowana ich większość osiągnęłaby niskie noty – nie ma tym nic dziwnego, gdyż powyższe ekranizacje zawiodły oczekiwania nie tylko widzów, ale i krytyków. Wystarczy tylko wspomnieć „Assassin’s Creed”, „Księcia Persji: Piaski czasu”, czy nawet niedawnego „Uncharted” by do podobnych w przyszłości blockbusterów podchodzić z dużą dozą ostrożności i bardzo nisko ustawić swoje oczekiwania – ten specyficzny gatunek na dużym ekranie od pewnego czasu nie owocował niczym angażującym odbiorcę (mimo oczywistego rozmachu wszystkich produkcji po pewnym czasie zaczynały one przypominać kalkę poprzednich dokonań), dlaczego więc mielibyśmy się spodziewać, że „Dungeons & Dragons” coś w tej kwestii zmieni? Tym bardziej, że seria nie ma szczęścia do filmowych inkarnacji - kilka wcześniejszych podejść do aktorskich produkcji kończyło się zawsze mniej lub bardziej spektakularną klapą. Okazuje się jednak, że lata pracy nad mozolnym szlifowaniem scenariusza (który przypomina sesję RPG) przyniosły zadziwiająco pozytywne efekty i można dostrzec to już na jego kartkach. Widać, że twórcy włożyli w niego wiele serca bawiąc się przy tym przednio, bowiem końcowy efekt potrafi zachwycić – i to zarówno miłośników „erpegów”, zwykłych bywalców kin niezaznajomionych z tematem, jak i topowych krytyków. Czyżby w końcu najlepsza ekranizacja gry od lat? Budżet w kwocie 150 milionów dolarów pozwolił na dopracowanie efektów specjalnych – jedną z ciekawszych scen (prócz emocjonującego finału) jest ucieczka z zamku druidki Doric, podczas której bohaterka co chwilę zmienia swój kształt w kolejne zwierzęce wcielenia, a zastosowane pomysłowe ujęcia i kąty kamery wciskają widza w fotel.
Nie da się ukryć, że sukces filmu to wielka zasługa doborowej obsady, której przewodzi niczym drużynie charyzmatyczny Chris Pine (trochę na wzór Chrisa Pratta w „Strażnikach Galaktyki”). Jego ekranowy bohater rzuca wręcz czar na widza już od pierwszych scen, gdy wspomina swoje dawne, „poukładane” życie. Filmografia amerykańskiego aktora nie jest bogata w komedie (szczególnie jeśli odrzucimy romansidła), choć zadatki na komika widać już było w „Tajemnicach lasu” Disneya, gdzie zagrał uroczego, lecz próżnego „Księcia od Kopciuszka” – w D&D tylko potwierdza, że najwyższy czas porzucić dramaty i dreszczowce, przerzucając się na lżejsze kino. Podobał mi się kumpelski duet, który stworzył z Michelle Rodriguez – ta wcielająca się w Holgę aktorka o latynoskiej urodzie gra trzeźwo myślącą wojowniczkę, która jest świetnym uzupełnieniem często zabawnego barda. Regé-Jean Page to casting, którego po serialu „Brigertonowie” trochę się obawiałem, jednak zupełnie niepotrzebnie – nie łapiący sarkazmu i przerysowany do granic możliwości Xenk okazał się komicznym dodatkiem, choć po pewnym czasie jego żarty mogą się po prostu znudzić (szczególnie, gdy inny bohater zaczyna je tłumaczyć). W bardzo małej roli zobaczymy Bradleya Coopera, który jest dosłownie bohaterem drugiego planu – scena rozmowy ze swoją eksżoną i samo porównywanie proporcji ekranowych postaci już od pierwszej chwili budzi uśmiech na naszej twarzy. Jego Marlamin nasuwa oczywiste skojarzenia z hobbitami z „Władcy pierścieni”, a Cooper zalicza jeden z najlepszych krótkich epizodów w swojej karierze. Czarny charakter gra Hugh Grant, który przypominał mi nieco postać Phoenixa Buchanana w „Paddingtonie 2” – jego przebiegły i przekoloryzowany oligarcha to taki złoczyńca z przymrużeniem oka, a doświadczony w komediach Brytyjczyk świetnie się odnalazł w swej roli. Czy ktoś w ogóle spodziewał się Hugh Granta w produkcji fantasy?
Za muzykę instrumentalną do filmu odpowiedzialny jest Lorne Balfe, twórca takich soundtracków jak „Czarna wdowa”, „Ambulans”, „Black Adam”, a także „Top Gun: Maverick”. Pochodzący ze Szkocji kompozytor jest wielkim fanem oryginalnej gry, jak sam wspomina: „Kiedyś grywałem w D&D, więc gdy dowiedziałem się, że tworzą film na jej postawie, od razu wiedziałem, że chcę dołączyć do tego teamu. Mam bardzo wiele pozytywnych wspomnień z dzieciństwa i przeczuwałem, że będzie to po prostu dobry obraz”. Finalna muzyka przesiąknięta jest mistycznymi celtyckimi odniesieniami, które przywodzą na myśl epickie przygody przy udziale orkiestry symfonicznej, nadającej trackom należytego rozmachu. Balfe chętnie sięgnął do swoich własnych korzeni i tchnął trochę szkockiego ducha, cofając nas muzycznie do filmów z okresu średniowiecza – już z pierwszym utworem „I Wasn’t Always A Thief” i wygrywanych na dudach dźwiękach mimowolnie stanęła mi przed oczami (i uszami) dyskografia Loreeny McKennitt – kanadyjskiej wokalistki, kompozytorki i multiinstrumentalistki, która swoją fascynację Celtami dokumentowała przez lata na kolejnych albumach, cały czas rozwijając pasję do muzyki irlandzkiej.
Myślę, że nie będę w mniejszości, jeśli stwierdzę, że soundtrack przywołuje na myśl score z takich produkcji jak „Władca pierścieni”, czy „Gra o tron”. Ciekawym zabiegiem jest użycie chóru, który nadaje muzycznemu tłu baśniowości i towarzyszy nam ze zmiennym natężeniem podczas całego filmu – usłyszymy go w „Thick As Thieves”, finalnej części „Korrin’s Keep”, czy tytułowym „Dungeons and Dragons”. Na albumie znajdziemy również piosenkę z napisów końcowych – to „Wings of Time” australijskiego zespołu Tame Impala, którą wykonuje jej lider Kevin Parker. Piosenkarz twierdzi, że praca nad utworem była „okazją nie do odrzucenia” i już dawno myślał nad stworzeniem muzyki do projektu fantasy. Inspiracją do muzycznego motywu była wycieczka Parkera do Hiszpanii na muzyczny festiwal, podczas którego wykonawca przebywał w willi z widokiem na zamek – ta lokacja wpłynęła w znacznym stopniu na końcowy wydźwięk piosenki i jej słów. Dziewięćdziesięciominutowy score doczekał się wydania fizycznego, dostępnego również w naszym kraju.
WYDANIE BLU-RAY
Film wytwórni Paramount „Dungeons and Dragons: Złodziejski honor” został wydany w Polsce na nośnikach fizycznych dzięki dystrybutorowi Galapagos w sposób niezwykle satysfakcjonujący – oprócz standardowych wydań DVD i Blu-ray otrzymujemy także wydanie 4K UHD w eleganckiej edycji Steelbook. Obraz w formacie 2.39:1 zapisany na dysku jest perfekcyjny, nie pojawiają się żadne artefakty, czy błędy kompresji psujące nam wizualne doznania – transfer jest czysty i wyraźny, a kolory ciut przygaszone, co wpływa na naturalność odbioru. Pięknie prezentują się szerokie ujęcia krajobrazów, a sekwencje z użyciem CGI nie rażą w oczy. Oryginalna ścieżka dźwiękowa została zapisana w formacie bezstratnym Dolby Atmos, natomiast polski dubbing otrzymujemy jako Dolby Digital 5.1. – w obu przypadkach mamy do czynienia z solidnymi zapisami warstwy muzycznej, jednak z uwagi na zastosowanie w angielskiej wersji technologii umożliwiającej uzyskanie efektu przestrzennego to ona gwarantuje niesamowite i bardziej „namacalne” doznania, pozwalające nam głębiej zatopić się w świecie wykreowanym na ekranie i czerpać więcej radości z seansu.
Na płycie prócz filmu znajdziemy również materiały dodatkowe, które trwają ok. 50 minut. Pierwszym z nich jest „Tworzenie smoków” (11:15), czyli krótki making-of w którym aktorzy i twórcy nawiązują do oryginalnej gry RPG i jej wpływu na graczy, komediowym wydźwięku filmowej produkcji oraz licznych odniesieniach do świata D&D. Drugi w kolejce materiał „Galeria łotrzyków: Bohaterowie Dungeons & Dragons” (11:24) to dokładniejsze spojrzenie na poszczególnych bohaterów obrazu, a „Miecze, Topory i Bijatyki” (8:40) skupia się z kolei na spektakularnych scenach akcji. Na sam koniec otrzymujemy „Gagi” (6:51), czyli zbiór śmiesznych wpadek zarejestrowanych na planie oraz „Sceny Niewykorzystane i Rozszerzone” (10:35), czyli kolekcję pięciu wydłużonych sekwencji oraz jedną całkowicie usuniętą. Menu główne dostępne jest w języku angielskim.
„Dungeons and Dragons: Złodziejski honor” to produkcja fantasy, która trafiła w liczne gusta, nie tylko zatwardziałych miłośników przebojowej gry. Bazująca na kultowym "erpegu" produkcja serwuje wciągającą i satysfakcjonującą na wielu poziomach rozrywkę, w której humor zgodnie idzie w parze z akcją, a twórcom udało się zachować poczucie wyzwania. D&D jest w istocie filmowym „questem”, którego przechodzenie jest czystą przyjemnością – przenosi nas w klimat gry, ale nie kopiuje jej bezmyślnie, co docenią miłośnicy legendarnego RPGa. Dla laików to po prostu kawał porządnej przygody z niewymuszonym żartem, szybkim tempem, widowiskową scenografią i zadziwiająco świetną obsadą – zarówno główną, jak i drugim planem. Kompletowanie filmowej drużyny, pokonywanie przeszkód i rozwiązywanie po drodze zagadek przypomina prawdziwą rozgrywkę, do której jej weterani będą chcieli wrócić, a być może i wśród nowicjuszy znajdą się całkiem nowi entuzjaści D&D?
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos – dystrybutorem filmu na Blu-ray.