Można by rzec, że film jest bardzo... tradycyjny. Albo że jest do bólu wtórny. Moim zdaniem jest kompletnie, doskonale niepotrzebny.
Griffin jest starszym opiekunem w zoo. Lubi swoją pracę, doskonale się w niej spełnia i spokojnie można powiedzieć, że jest ona dla niego głównym źródłem szczęścia i radości. Poza tym Griffin jest również niedoszłym narzeczonym blond piękności Stephanie i do dziś nie może przeboleć faktu, że jego perfekcyjnie przygotowane zaręczyny zostały odrzucone. Pewnego dnia spotyka go niebywałe wprost szczęście: w ramach długu wdzięczności zwierzęta z jego zoo postanawiają ujawnić mu, że są dużo bardziej inteligentne niż się wszystkim wydaje, i zaczynają szkolić go w trudnej sztuce zdobywania samic.
Pierwsze i podstawowe moje zastrzeżenie wobec filmu polega na tym, że kompletnie nie potrafię sobie wyobrazić, komu miałby się on spodobać. Fakt, że polski dystrybutor zdecydował się wypuścić wersję z dubbingiem, sugeruje dzieci. Motyw mówiących zwierząt poniekąd wzmacnia tę sugestię. Z drugiej strony fabuła obfituje w dialogi i sytuacje, które dla dzieci z różnych powodów są nieodpowiednie: nieciekawe, niezrozumiałe, z seksualnym podtekstem. Może amerykańskie dzieci rozbawi goryl wyrywający po pijaku panny w barze, polskim, obawiam się, może nie podejść. Nastolatki sam pomysł i tytuł uznają za obciachowy, dorosłych odstraszy dubbing, a poza tym do kin praktycznie co tydzień wchodzi nowa komedia romantyczna i żadna z nich nie jest obciążona wadami „Hecy w zoo”. Zatem?
Aktorstwo wydaje się stać na przyzwoitym poziomie, chociaż w wersji dubbingowanej trudno to ocenić, a sam dubbing nie należy do najlepszych jakie słyszałem. Za to mówiące zwierzęta wykonano całkiem przyjemnie i estetycznie i tylko raz udało mi się odróżnić komputerową animację od normalnych zdjęć. Niewielki to może plus, ale przynajmniej zgrzyty nie przeszkadzają w oglądaniu.
Wypada przyznać, że fabuła, jakkolwiek nieprzyzwoicie przewidywalna i miejscami koszmarnie głupia, ma też kilka momentów, które autentycznie chwytają za serce i są po prostu bardzo, bardzo sympatyczne. Chodzi mi zwłaszcza o wątek wzmiankowanego goryla, który moim zdaniem zasłużył na swój własny film, lepiej napisany i wykonany niż „Heca”. Szkoda, że pełni tu rolę drugoplanową, bo głównie dzięki niemu nie wyszedłem z kina w połowie seansu.
I to chyba tyle. Zdecydowanie nie trzeba iść do kina na ten film, ani samemu, ani z dziećmi, którym ciągle jeszcze można pokazać „Króla Lwa”. Nie polecam nikomu.