Recenzja mojego autorstwa nie zawiera spoilerów, które nie byłyby ukazane w trailerach. Szanuję wolę każdego widza, w odkrywaniu filmu na własną rękę.
W końcu nastał wyczekiwany przez miliony fanów na całym świecie osiemnasty dzień grudnia, który przyniósł najbardziej oczekiwaną premierę ostatnich lat. W ten dzień zapełniły się kina jak nigdy przedtem, a wśród widzów można było poczuć prawdziwą ekscytację, tym, co zaraz mają obejrzeć. Trudno się im dziwić, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że przyszło im czekać trzydzieści dwa lata na kontynuację przygód dzielnych Jedi i złych Sithów. Przez wszystkie te lata „Gwiezdne wojny” urosły do rangi nie tylko filmów kultowych, co marki samej w sobie. Ogrom fandomu związanego z tą produkcją bije na głowy wszystkie inne, co jasno wskazuje, jak wielki potencjał posiada w sobie. Któż z nas nie ma w swoich wspomnieniach, chociażby jednego związanego z tym cyklem filmów? Darth Vader stał się ikoną kina, a rycerze Jedi wiernie temu pojęciu wtórowali. Każdy, kto doświadczył Mocy tkwiącej w „Gwiezdnych wojnach” wstrzymał na chwilę oddech, kiedy okazało się, że Disney wykupił prawa autorskie do filmu i zamierza nakręcić kontynuacje. Oczywiście pojawiło się wiele słów krytycznych pod adresem Disneya, że sprowadzi legendę na manowce i stworzy familijną opowiastkę, ale nawet te opinie były tylko wyrazem troski o los uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Kiedy reżyserem został J.J. Abrams, głosy te lekko ucichły, ale nadal było je słychać. Mądrzejszy po obejrzeniu obrazu, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że były to zarzuty chybione. „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, okazało się filmem wyśmienitym, ale nie obyło się też bez wielu potknięć, o czym przeczytacie niżej.
Zwyczajowo rozpoczynam recenzję filmu – kontynuacji, od krótkiego przedstawienia fabuły poprzedniczki. W tym przypadku chyba nie ma to sensu, ale i tak powiem to, co każdy wie. Około trzydziestu lat temu Rebelianci pokonali siły Imperium, tryumfując tym samym nad ciemną stroną mocy. Darth Vader poległ, ale pojednawszy się ze swoim synem. Poprzedni ład został zburzony, by na jego gruzach powstało coś nowego, lepszego. „Powrót Jedi” zostawił widza w wielce pozytywnym klimacie, który nie zapowiadał nic złego. Struktury władzy musiały zostać odbudowane, ale przecież nie to się liczyło, tylko zwycięstwo. W „Przebudzeniu Mocy” stan rzeczy ma się już zupełnie inaczej. Luke Skywalker porzucił swoją dotychczasową drogę, czując się odpowiedzialnym za sytuację, która zastaje widza w pierwszych minutach seansu. Schedę po Imperium przejął Najwyższy Porządek – pozostałość po ideach imperialnych. Jedi, stało się legendą, dawną siłą, w którą już nikt nie wierzy. Tylko Rebelianci pozostali na placu boju, który wygląda na zaprojektowany w tylko jednym celu – totalnej klęski rebelii. Upijanie się sukcesem po zwycięstwie nad Imperium szybko przeminęło, kiedy pojawił się Najwyższy Porządek, kontynuator idei Imperium, który to jest dowodzony, nie inaczej, przez Sithów i tajemniczego Głównodowodzącego Snoka (jego postać jest wielce ciekawa, bo niewyjaśniona). Nadrzędnym celem Sithów pozostaje, zupełnie jak w innych częściach, dominacja i pozbycie się rebelii. W tym świecie pojawia się dwójka osób, która ma potencjał do stawienia realnego oporu. Młoda dziewczyna z pustynnej planety Jakku – Rey oraz zbuntowany Finn. Gdy tylko ich ścieżki się zejdą, rozpoczyna się wspaniała podróż przez świat „Gwiezdnych wojen”, gdzie Moc występuje w formie dobra i zła, nie tolerując kompromisów.
Pamiętam jak dziś, kiedy wiele lat temu pierwszy raz udałem się do kina na „Gwiezdne wojny”. Moje pierwsze doświadczenie tego złożonego świata miało miejsce podczas wyświetlania „Mrocznego Widma”. Byłem już zaznajomiony z „klasyczną” trylogią, jednak „Mroczne Widmo” przeciekło mi przez palce, pozostawiając w moim umyśle małą cząstkę „Gwiezdnych wojen”. Parę lat później, jako już bardziej świadomy widz, obejrzałem wszystkie części i byłem zaskoczony tym, czego doświadczyłem. „Star Wars” nigdy nie był mi bliski, za sprawą jednego istotnego faktu – jest to Space Opera. Wychowałem się na Lemie i Dicku, czyli Hard Sci-fi, co procentowało wieloletnim bagatelizowaniem przygód Jedi i Sithów. Różnica pomiędzy tymi gatunkami jest prosta do przedstawienia. Space Opera bazuje na przygodzie, niesamowitych podróżach, historiach bohaterów, kładzie mały nacisk na naukę, skupiając się na zabawieniu widza. Hard Sci-fi natomiast, robi rzecz odwrotną – kładzie nacisk na naukowe aspekty tego, czego się doświadcza, wszystko stara się tłumaczyć w sposób naukowy, wręcz pedantycznie stosuje się do tego. Dlatego też te dwa światy zawsze się zwalczały. Dlaczego o tym wspominam? Za sprawą reżysera – J.J. Abramsa. Rozniecił on bowiem, kilka lat temu, straszną batalię słowną na temat sci-fi. Podjął się wyreżyserowania „Star Treka”, otwarcie mówiąc, że woli „Gwiezdne wojny”. Wśród ludzi z fandomów wspomnianych wyżej, od zawsze panuje wojna poglądowa, o to, co jest lepsze i fajniejsze. Abrams nie przejął się tym za bardzo, ale widać dobitnie, że „Star Treka” odklepał, a nad „Gwiezdnymi wojnami” pochylił się z uznaniem i pieczołowitością. Widać to w każdej minucie „Przebudzenia Mocy”.
Najnowsza część „Gwiezdnych wojen” wbija w fotel i jest to fakt niepodważalny. Abrams zrobił coś, co ociera się o mistrzostwo, ale każdy mistrz ma swoje potknięcia. Wspaniale oddał klimat „klasycznych” wersji, który był wręcz pożądany przez fanów. Pokazał, że Disney może zrobić „Gwiezdne wojny” nie piętnując ich swoim familijnym podejściem do fabuły. Zadziwia mnie, że kategoria wiekowa tego filmu to tylko 10+, bo w wielu miejscach nie jest wcale kolorowo (do czego Disney nas przyzwyczaił). Jest za to mocno, szybko, zabawnie, strasznie i jeszcze znalazło się miejsce na bardzo dobre poprowadzenie poszczególnych wątków fabularnych bohaterów. W „Przebudzeniu Mocy” pierwszy i drugi plan przenikają się z wyjątkową intensywnością, dzięki czemu widz może konkretne wątki odbierać jako puzzle świata Mocy. Każda scena jest uzupełnieniem jakiegoś, wcześniej opowiedzianego wątku, ale stawia też kolejne pytania, o to, co będzie dalej. Struktura fabularna nie pozwala widzowi na sto procent przewidzieć jej zakończenia, pozostawia luki, które takowymi pozostają, aż do samego finału opowieści. Jednak nawet wtedy, nie wiemy, czy wszystko się zgadza, bo przecież mamy do czynienia z pierwszą częścią nowej trylogii, która pozostawia widza z większą ilością pytań, niż odpowiedzi. Oczywiście najbardziej omawiany wątek – Kylo Ren – zostaje wyjaśniony, ale tylko w kwestii jego tożsamości, wszystko inne pozostaje tajemnicą, której rozwiązanie czeka na widza w kolejnych częściach. Przypomina to wzór, który zastosował Lucas w swoich „klasycznych wersjach”, co niezmiernie ucieszy każdego fana „Gwiezdnych wojen”.
Han Solo – uwielbiany przez niezliczone rzesze fanów „Gwiezdnych wojen” na całym świecie – powrócił. Zrobił to oczywiście na swój własny sposób, czyli poprzez sarkastyczne żarty i chamsko-bohaterskie podejście do sytuacji. Osobiście uważam, że jego postać stała się jednym z najważniejszych spoiw łączących stare z nowym. Któż nie czuje sympatii do jego zawadiackiego stylu bycia i dbania tylko o tu i teraz? Wykręcanie się z kłopotów w związku z przemytniczymi długami, zostało w nim w całości. Jeśli łgarstwo się nie udaje, pozostaje Wookie, który zawsze go obroni. Tym razem jednak Solo musi stawić czoła o wiele większym kłopotom, co w filmie sami odkryjecie. Nie mniej jednak, bez tej postaci, całość filmu ogromnie by straciła, ale na szczęście dla widza, wprowadziła nostalgiczny podmuch antybohatera, który tak bardzo jest lubiany. W końcu to Han Solo! Nie mogę natomiast wyjść z podziwu nad tym, jak producenci „Przebudzenia Mocy” potraktowali Finna i Rey. Pierwszy został przedstawiony w trailerach jako bohater niezidentyfikowany – nie można było dojść do tego, jaką rolę przyjdzie mu odegrać w fabule, sam film nie ułatwił znalezienia odpowiedzi, bo do ostatniej minuty tego nie wiadomo. Z postacią Rey jest podobnie, dzięki czemu widz podczas seansu cały czas jest postawiony w dualistycznej fabule, która swoje rozwiązanie znajduje dopiero przed napisami końcowymi. W tym miejscu trzeba stwierdzić, że scenariusz został dobrze napisany. Jeśli chodzi o pozostałe postacie ważne dla „Gwiezdnych wojen”, jak Leia, Luke, czy nawet C3-PO i R2-D2, zostali rozpisani w założeniu kolejnych części, co nie zmienia faktu, że są bardzo istotnym elementem układanki. Osobną recenzję mógłbym napisać na temat Sithów z Kylo Renem na czele. Kylo jest postacią najbardziej tajemniczą z całości filmu, na temat której narosły teorie czasem wręcz niewyobrażalne. Czytałem całe opracowania fanmade'owe na ten temat i jestem wielce zadowolony z prawdy objawionej w „Przebudzeniu Mocy”. Żeby nie zdradzać za dużo, w tym wyjątkowo ważnym aspekcie filmu powiem tylko, że Ren jest chyba jednym z najbardziej rozbudowanych Sithów, od czasów Anakina. Wróżę tej postaci wielką rolę w kontynuacjach, bo naprawdę jest to najbardziej złożony Sith, jakiego widziałem. Pokuszę się nawet na stwierdzenie, że jest najciekawszą postacią „Przebudzenia Mocy”, ale zaznaczę, że mogę tak myśleć, ponieważ był najbardziej tajemniczy. Wielkim zaskoczeniem dla mojej osoby było natomiast poprowadzenie wątku Chewbacci. Naprawdę nie sądziłem, że można z niego wyciągnąć jeszcze więcej niż w poprzednich częściach.
Skoro już napisałem o plusach to teraz czas na tę gorzką część – minusy. Pierwszą myślą jaka nasunęła mi się podczas seansu „Przebudzenia Mocy” było – pójście na pewniaka. W najnowszej części jest tak wiele odniesień do „klasycznej” wersji, że momentami naprawdę przybiera to rozmiary absurdu. Abrams zapewne bojąc się ognia krytyki, postanowił posłodzić trochę fanom, ale momentami przesadził i to bardzo. Trudno mi napisać coś konkretnego na ten temat, unikając zdradzenia czegoś z fabuły, dlatego spróbuję, jak mogę to obejść. „Przebudzenie Mocy” tak bardzo nawiązuje do „klasycznych wersji”, że momentami zastanawiałem się, czy ma to jakiś sens. Fabuła, na całe szczęście, została jednak tak rozpisana, żeby zadowolić starego fana, a zainteresować nowego. Na sali kinowej nie było bójek tych dwóch typów fanów, tylko za sprawą naprawdę dobrego poprowadzenia historii. Z jednej strony scenarzyści (w tym J.J. Abrams) postanowili wyłuskać to, co było w „Gwiezdnych wojnach” piękne, z drugiej zaś za bardzo się w tym zatracili. Historia „Przebudzenia Mocy” momentami tak bardzo przypominała jedną z części „klasycznych” (nie powiem jaką), że widz zastanawiał się, czy cała fabuła nie jest czasem na szybko spisaną na kolanie w Hollywood. Z drugiej zaś strony nowy powiew, sprawiał, że z miejsca się o tym zapominało. Osobiście, poczułem się trochę zdziwiony takim obrotem sprawy, ale zrekompensowano mi to elementami nowymi.
Na szczególne uznanie zasługuje operowanie obrazem w „Przebudzeniu Mocy”. Poszczególne ujęcia są tak wymowne, że widz czuje się, jakby osobiście siedział np. w Sokole Milenium. W tym przypadku 3D robi wielką różnicę i polecam Wam właśnie ten rodzaj seansu, bo daje dużo, w przeciwieństwie do innych filmów. Sceny powietrzne i nie tylko, walki posiadają w sobie dynamikę, której jeszcze nie widziałem. Na medal została zrobiona scena pościgu X-wingów za Sokołem Milenium, pokazana zdawkowo w trailerach. Czasami po prostu nie chce się wierzyć, że jest to tylko FX. Osobiście, podczas tych scen, miałem ciarki na całym ciele.
„Przebudzenie Mocy” nakreśliło przed widzami oraz całym przemysłem filmowym zupełnie nową granicę, która jest wyjątkowo trudna do pokonania. Abrams pokazał, że można nakręcić kontynuację, która nie będzie uznawana za nieudolną próbę, ale za początek czegoś wspaniałego. Jeśli tylko nowe „Gwiezdne wojny” wyzbędą się swojego „pewniaka” pod postacią niemal nachalnego nawiązywania do poprzednich części, możemy liczyć na coś naprawdę dobrego.