Komedie – proste, nieskomplikowane filmy, które mają
śmieszyć i dostarczać rozrywki. Bardzo często zdarza się tak, że
najśmieszniejsze momenty z tego typu produkcji zostają wrzucone do zapowiedzi
dzieła, powodując tym samym, że komedia traci wszelkie walory śmieszności.
Jednak ostatnio coraz częściej ta tendencja się zmienia – zapowiedzi, owszem, pokazują
zabawne gagi, ale nie wyciągają każdej śmiesznej historii z filmu, by potem
zostawić widzowi do oglądania sam suchy szkielet. Przykład? Najnowsza produkcja
Rawsona Marshalla Thurbera – „Millerowie”.
David jest dilerem. Niestety zostaje okradziony przez co
wpada w poważne kłopoty. Jest winny swojemu szefowi kilkadziesiąt tysięcy
dolarów za stracony towar. Jednak to nie koniec jego kłopotów, bowiem szef Davida
postanawia złożyć mu pewną propozycję – protagonista ma udać się do Meksyku
po niewielką ilość marihuany i sprowadzić ją do kraju. Żeby tego dokonać David
postanawia wynająć sobie rodzinę. Jest bowiem przekonany, że kochająca się
familia wzbudzi na granicy zaufanie. Nie przewidział tylko jednego, że kłopoty
lubią pojawiać się w najmniej oczekiwanym momencie.
„Millerowie” to komedia pełną gębą. Film bawił, szokował i
zaskakiwał. Mnóstwo śmiesznych sytuacji, czasami ocierających się o surrealizm,
zapewniają prawie dwie godziny dobrej zabawy. Nie mówiąc już o gagach słownych,
czy kreacji bohaterów. Muszę przyznać, że z początku bałam się, że „Millerowie”
okażą się nudną i sztampową pseudokomedią. Nic bardziej mylnego. Mimo faktu,
iż pomysł na fabułę nie jest zbytnio innowacyjny, samo wykonanie i
nagromadzenie irracjonalnych sytuacji sprawiają, że ten film chce się oglądać.
Smaczku całości dodaje bardzo dobra gra aktorska. Prawie
każdy aktor wykazał się dużym talentem i zagrał bardzo przekonująco. Prawie
każdy, gdyż Emma Roberts była „najsłabszym ogniwem”. Widziałam już kilka filmów
z jej udziałem („Wild Child”, „Krzyk 4”, „Akwamaryna”) i w każdym z nich
zauważyłam, że aktorka ma pewien problem z graniem – nie czuć, że wczuwa się w
postać. Na szczęście to tylko jeden minus całego filmu. Dużym zaskoczeniem okazała się gra Willa
Poultera – znanego z trzeciej części „Opowieści z Narnii”. Właśnie niedawno
przypomniałam sobie film na podstawie powieści C.S. Lewisa i muszę przyznać, że
w „Millerach” aktor wypadł o wiele lepiej – widać, że się rozwija, uczy.
Warto wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej rzeczy. Wprawdzie
to nic nowatorskiego, ale zawsze miło się ogląda sceny kręcenia filmu, które
pojawiają się w trakcie (albo po) napisów końcowych. I w tym przypadku zostałam
na sali kinowej do końca ich wyświetlania. I dobrze, bo ostatnia sekwencja była
naprawdę dobra. Nie chcę zdradzać co w niej było, bo zabrałabym całą radość
płynącą ze sceny. Jedno jest pewne – spodoba się ona fanom twórczości Jennifer
Aniston.
Dużym plusem produkcji okazały się liczne nawiązania do
innych dzieł współczesnej popkultury. W swoich recenzjach wielokrotnie
powtarzałam, że lubię bawić się grę „zgaduj-zgadula”, odnajdywać nawiązania do
filmów, książek czy komiksów. W „Millerach” można właśnie zakosztować tego typu
rozrywki, która jeszcze bardziej wpływa na jakość produkcji.
Według mnie warto wybrać się na tę komedię. Jeżeli ktoś lubi
się pośmiać i szuka naprawdę śmiesznego filmu – „Millerowie” są jak znalazł.
Oczywiście zdarzają się przerysowane sceny, ale przecież o to właśnie chodzi. W
końcu nie jest to film psychologiczny, czy dramat oparty na autentycznych
wydarzeniach.