„Być kobietą, być kobietą” śpiewała Alicja Majewska, odnajdując w tym fakcie spełnienie marzeń i swoiste błogosławieństwo. Wierzę, że Niemki w roku 1945 dałyby wiele, aby kobietami nie być, by wraz z darem kobiecości odrzucić od siebie łatwą sposobność uczynienia z nich ofiar.
Jest kwiecień 1945 roku. Do chylącego się ku upadkowi Berlina wkracza Armia Czerwona. Wśród zniszczonych budynków ukrywają się głównie starcy, dzieci i kobiety. To te ostatnie stają się obiektem pożądania sołdatów. Praktycznie od początku, gdy tylko stolica Trzeciej Rzeszy wpada w ręce radzieckie, w tej samej sytuacji znajdują się niemieckie kobiety. Zaczynają się polowania, łapanki i masowe gwałty. Berlińskie kobiety muszą wybierać między życiem a godnością i szacunkiem do samych siebie.
Pierwsze minuty spędzone w towarzystwie „Kobiety w Berlinie” Maxa Färberböcka, zapowiadały dobry dramat wojenny. Fakt, nie przepadam za kinem wojennym, ale dobry dramat z konfliktem zbrojnym w tle, nie jest zły. Później jednak robi się ckliwie i romansowo. Przyznam szczerze, że nie czytałam oryginalnych wspomnień Marty Hillers, ale wersja Färberböcka ostatecznie staje się podobna do „Małej Moskwy” Waldemara Krzystka i stara się przekonać, że miłość może rodzić się nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. I w sumie nie wiem, czy należy to traktować jako plus w obrazie tego typu, czy nie? Mam wrażenie, że Max Färberböck chciał zrealizować film przerywający milczenie, odsłaniający tabu, jakim były masowe gwałty na ziemiach „wyzwalanych”. A ostatecznie wychodzi mu ckliwy melodramat, bo w pewnym momencie widz przestaje widzieć w radzieckich żołnierzach tylko gwałcicieli, nagle okazuje się, że to mężczyźni niepozbawieni uczuć, zdolni do przywiązania, szacunku, a nawet miłości.
Jeśli chodzi o scenografię, to uważam, że Andrzej Haliński i Uli Hanish całkiem zgrabnie poradzili sobie z odtworzeniem miasta zniszczonego wojną (co ciekawe Berlin udawała polska Legnica). Nie mogę niestety tego samego powiedzieć o muzyce Zbigniewa Preisnera. Może i wzmacnia delikatnie emocje. Może, bo dla mnie była zupełnie niezauważalnym tłem.
Przyzwoicie wypadło aktorstwo. Nina Hoss bardzo przekonywająco wciela się w główną bohaterkę, kobietę przestraszoną, ale i dumną, która zamierza walczyć o życie, ale z zachowaniem choćby odrobiny godności. Złość, strach, obojętność, w końcu niemoc, duma i upór. Wszystko to można wyczytać z twarzy Niny Hoss, która wyróżnia się nie tylko niebieskim płaszczykiem, jednak bez przesadnej, telenowelowej teatralności rodem z „Mody na sukces”.
Fabularnie… cóż, fabularnie jest w sumie poprawnie. W tle kończąca się wojna i powszechnie panoszące się, opisywane przez poetów zezwierzęcenie i upadek obyczajów, które po pewnym czasie już nikogo nie dziwą, nawet gwałconych Berlinek. Później, na pierwszym planie znajduje się uczucie rodzące się między radzieckim żołnierzem i tytułową, anonimową kobietą z Berlina. I zastanawia mnie tylko jedno… skąd u diabła nagle w mieszkaniu wdowy pojawia się major? Swoisty wybawiciel na miarę czasów dowiaduje się o najlepszym „burdelu” w mieście? Jakieś to niespójne, szczególnie biorąc pod uwagę, że wcześniej zbył kobietę w niebieskim płaszczu (i to dwa razy).
Nie mogę powiedzieć, że „Kobieta w Berlinie” jest filmem złym, bo nie jest. Brakuje mi jednak dramatyzmu, który w obrazie byłby od początku do końca, nie ustępując miejsca ckliwości i melodramatyzmowi. Mimo to film można obejrzeć, bo w końcu to kawałek historii, do tego osnuty zasłoną milczenia…