„Żelazna dama” to kolejny film obok „Mojego tygodnia z Marilyn”, który opowiada o kobiecie mającej na coś wpływ. Choć w tym wypadku bohaterka wpływała na sprawy państwa, przyszłość świata i politykę, to nie da się ukryć, że można się pokusić o porównanie (dość śmiałe) Margaret Thacher do Marilyn Monroe. Obie miały to „coś”, co nie pozwalało przejść obok nich obojętnie, obie walczyły ze stereotypami, budziły podziw. I obie przeczą tezie, iż nie ma osób niezastąpionych.
Co do samych filmów to „Mój tydzień z Marilyn” i „Żelazna dama” to obrazy całkiem różne. W „Żelaznej damie” twórcy czerpią z bogatego życiorysu Margaret Thacher, starają się umieścić jak najwięcej szczegółów z życia pani premier. Dodatkowo mamy do czynienia z wplataniem archiwalnych zdjęć i filmów. Jak mówiła autorka scenariusza, Abi Morgan: „W naszym filmie, historia pokazana jest z perspektywy Margaret, dlatego też, przede wszystkim, zależało mi na uzyskaniu dostępu do świata jej emocji, myśli i pozostania wiernym postaci, którą stworzyłam”. Czy to się udało? Moim zdaniem niekoniecznie. Film ukazuje 40 lat życia Margaret Thacher, od czasów jej dzieciństwa, poprzez poznanie męża Denisa Thathera, początki kariery politycznej związane z walką o równe traktowanie kobiet, jej rozwój, ściśle powiązany z ważnymi decyzjami politycznymi, po starość. Inaczej jest w przypadku „Mojego tygodnia z Marilyn”, gdzie twórcy skupili się na tytułowym jednym tygodniu z życia gwiazdy, potrafiąc ukazać przy tym złożoność postaci, jej delikatność, a zarazem władczość, prywatne, jak i zawodowe życie. W filmie „Żelazna dama” mimo tej mnogości ukazanych wydarzeń, wątków, mamy wrażenie jednowymiarowości postaci - Żelaznej damy, która hartuje się niczym stal poprzez kolejne wydarzenia, jest niezłomna i nigdy się nie poddaje. Co najgorsze mamy wrażenie, że jest to kobieta niejako pozbawiona ludzkich uczuć i emocji.
W założeniu twórców to nie miał być film o polityce. I mimo poruszania wielu wątków politycznych, rzeczywiście nie można powiedzieć, że jest to kino polityczne. Wielowątkowość, mimo sprawnego montażu niestety potwierdza zasadę, że mniej znaczy więcej. No może z jednym wyjątkiem, tylko potwierdzającym regułę – wyjątkiem w postaci Meryl Streep. Choć aktorka gra wiele ról, w każdej jest autentyczna i świeża. Na wielki szacunek zasługuje sam dobór, różnorodność kreacji: w końcu poprzednim filmem, przy którym współpracowała z Phyllidą Lloyd (reżyserka „Żelaznej damy”) był musical „Mamma Mia”. Już toczę wewnętrzne boje o to, która z aktorek : Michelle Williams, czy właśnie Meryl Streep, bardziej zasłużyła na statuetkę Oscara w tym roku. Poza Meryl Streep, drugą gwiazdą filmu „Żelazna dama”, mimo, iż nie lśniącą na samym ekranie, jest ekipa, która pracowała nad charakteryzacją aktorów. Consolata Boyle, J. Roy Helland i Marese Langan to osoby, które osiągnęły mistrzostwo w sztuce tworzenia magii kina, poprzez charakteryzację.
Tak więc polecam, równocześnie nie polecając. Obejrzyjcie dla Meryl i dla podziwiania efektów charakteryzacji, jeśli potraficie nie zwracać uwagi na dość uciążliwą mitologizację głównej bohaterki.