„Sex, Drugs and Rock&Roll” – jeśli nie przeżyłeś choć jednego dnia wedle tego hasła, to nie żyłeś wcale. Z takiego założenia wychodzą bohaterowie „Radia na fali” w reżyserii Richarda Curtisa, a po obejrzeniu filmu także widzowie.
Wyobraźcie sobie, iż w kraju gdzie powstaje muzyka, która zmienia wizję współczesnego brzmienia oraz nakręca rewolucje obyczajowe, kulturowe i seksualne, radia grają ją zaledwie 45 minut dziennie. To nie jest żadna ponura, niemożliwa wizja. To Anglia roku 1966. Na szczęście są ludzie, którzy nie chcą podporządkować się ustalonym regułom. Konkretyzując - radiowcy, nadający 24 godziny na dobę z nielegalnej rozgłośni, która umiejscowiona jest na statku zakotwiczonym na wodach międzynarodowych. Tak z grubsza można zarysować fabułę „Radia na fali”, reszta to już wcześniej wspomniane „sex, drugs and rock&roll”.
Richard Curtis, kreśląc tę historię bazował na prawdziwej historii radia Caroline, które nadawało bez licencji ze statku, nieprzerwanie między rokiem 1964 a 1968, ale jak to bywa w przypadku tego twórcy przerobił ją według swego wyobrażenia. Curtis zasłynął jako scenarzysta takich filmów jak „ Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill”, obydwu części przygód Bridget Jones czy historii Czarnej Żmii. Odrobina odrealnienia świata przedstawionego była widoczna już w wymienionych tytułach, ale dopiero przy reżyserii swoich filmów poszedł na całość. W pierwszym swoim filmie „To właśnie miłość” wentylem bezpieczeństwa była aura świąt – magicznego okresu, w „Radiu na fali” tę funkcję pełnią czasy, w których dzieje się akcja, naznaczone oparami narkotycznymi i atmosferą swobody seksualno-obyczajowej. Dlatego też trzeba podejść do tego filmu z przymrużeniem oka, wpaść w ten pulsujący muzyką rytm, wejść w konwencję, którą proponuje nam Curtis, nie zastanawiać się „czy jest to prawdopodobne”, a wtedy będziemy się znakomicie bawić.
„Radio na fali” to świetny film. Oglądając go ma się nieodparte wrażenie, że był on zrobiony z entuzjazmem i pomysłem. Jest niesamowicie stylowy jeśli chodzi o stronę wizualną. Piękne zdjęcia nasycone kolorami, doskonały montaż, sekwencje wzorowane na wideoklipach wspaniale oddają ducha niepokornych lat 60. XX wieku. Aura niezwykłości, lekkiego przerysowania rzeczywistości, umiejętne balansowanie na granicy kiczu, odrobina nostalgii, duże pokłady brytyjskiego poczucia humoru. Absurdalny humor głównie oparty został na zestawieniu niezwykłej galerii zwichrowanych radiowców. Bez dwóch zdań Curtis darzy wielką sympatią i miłością swoich bohaterów. Postaci w filmie to jeden z najmocniejszych punktów. Mocno nakreślone, wręcz przerysowane. W dodatku mistrzowsko zagrane przez charyzmatycznych aktorów. Dekadencki Bill Nighy, stylowy Rhys Ifans, uroczy Nick Frost, Rhys Darby śpiewający „Stay with me baby”, milczący i seksowny Tom Wisdom, młodzieńczy Tom Sturridge czy Kenneth Branagh jako konserwatywny, fanatyczny polityk, bez dwóch zdań grają z taką lekkością, zabawą i przymrużeniem oka, że chętnie dołączylibyśmy do tej małej komuny. Osobne słowo należy się Philipowi Seymourowi Hoffmanowi, który w roli Hrabiego, przybysza zza wielkiej wody, jest genialny. Ta postać ma w sobie najwięcej pasji, siły i odwagi. Zresztą to z ust Hrabiego padają zabarwione melancholią, najważniejsze i najpoważniejsze słowa w tym lekko niepoważnym filmie.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o muzyce, jednej z bohaterek filmu. Curtis z miliona znakomitych piosenek, które powstały w tamtych czasach wybrał godnych reprezentantów. Niezapomniane przeboje, które wchodzą w pamięć i nie dają się z niej wymazać, połączone z obrazem Richarda Curtisa mają jeszcze silniejsze oddziaływanie i zaczynają żyć swoją drugą młodością. Nie wymienię żadnego utworu z osobna, po prostu żaden nie zasługuje na pominięcie. A wypisywanie listy dwupłytowego soundtracku z 36 utworami wydaje mi się niezbyt rozważnym posunięciem.
„Radio na fali” choć nie zawojowało kin, a w Polsce od razu pojawiło się na DVD, to film optymistyczny, perfekcyjnie zrealizowany i jeszcze lepiej zagrany. Opowiadający o okresie, w którym muzyka była enklawą wolności, pasji, miejscem wyrażenia siebie, a nie tylko produktem marketingowym. To obraz o radości życia, przyjaźni i dojrzewaniu. Wspaniały, przezabawny film, który sprawia, że po zakończeniu ma się ochotę krzyknąć za bohaterami: „Rock&Roll”!