Wampiry, przynajmniej według przyjętych kanonów, to stwory nocy, które źle reagują na światło słoneczne oraz krucyfiksy, nie mają odbicia w lustrze, żywią się ludzką krwią oraz potrafią mesmeryzować. Jedynym sposobem na pozbycie się ich jest wbicie im w serce drewnianego kołka (najlepiej z osiki) oraz odcięcie głowy. Według dawnych wierzeń wampirami stawali się ludzie potępieni albo ugryzieni przez innego krwiopijcę. Obecnie zarówno film jak i literatura coraz bardziej odchodzą od znanego nam z podań i legend wizerunku Pana Nocy. Wystarczy spojrzeć na Drakulę i Edwarda Cullena, by momentalnie dostrzec różnicę (i nie chodzi mi tylko o sławne kiczowate świecenie). Jednak w najnowszej produkcji w reżyserii Genndy’ego Tartakovskyego wampirom występującym w bajce bliżej do tej klasycznej wersji krwiopijców, tylko o wiele bardziej ugrzecznionej.
Po śmierci żony hrabia Drakula ukrywa się, wraz ze swoją córką, w wielkim zamczysku na pustkowiach Transylwanii. Chce ochronić swoją córkę przed morderczymi ludźmi. W tym celu obwarowuje zamek, otacza bagniskami, armią zombie i innymi wymyślnymi pułapkami. Z zamku, w którym mieszka tworzy hotel, gdzie każdy potwór będzie mógł czuć się bezpiecznie. W dniu 118 urodzin córki, Drakula, jak co roku, urządza dziewczynie przyjęcie niespodziankę. Cały misternie zaplanowany program imprezy pali na panewce, gdy do hotelu przybywa… człowiek.
Muszę przyznać, że dawno nie oglądałam bajki (komputerowej, ale jednak bajki). Ostatnim tytułem, z jakim się zaznajomiłam byli „Zaplątani”, którzy, notabene, bardzo mi się spodobali. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o projekcie, stwierdziłam, że brzmi ciekawie i muszę obejrzećć tę produkcję. Wampiry, mumie, wilkołaki – czyli wszystko to, czym się interesuję miałam władowane do jednej bajki. Wystarczyło tylko pójść do kina i… się rozczarować.
Zacznijmy od humoru. Kocham polskie dubbingi – rodzime dialogi do filmów są śmieszne, na czasie i mają wiele nawiązań kulturowych. W „Hotelu Transylwania” główna siła napędowa produkcji tego typu, czyli właśnie humor, kulał. Owszem, zdarzyło się kilka ciekawych słownych ripost i tekstów, jednak, jak dla mnie, było ich zdecydowanie za mało. Nie mówiąc o komizmie sytuacyjnym czy postaci – wilkołak z wielką gromadką dzieci, Franki, który ma dość… głośną żoneczkę czy sam Drakula obsesyjnie dbający o córkę. Jest z kogo się pośmiać. Jednak… no właśnie, żadna z tych postaci nie utkwiła mi w pamięci, nikogo w tym filmie nie polubiłam.
Żarty sytuacyjne również nie były wysokich lotów. Mnie osobiście spodobały się dwa, może trzy i na tym koniec. W porównaniu z kultowym „Shrekiem”, „Zaplątanymi” czy innymi bajkami, to bardzo mało. Potencjał nie został w pełni wykorzystany.
Na duży plus zasługuje animacja, efekty i obróbka komputerowa. Wszystko zostało szczegółowo dopracowane, barwy urzekały, pomysłowość autorów budziła respekt. Grafika była na najwyższym poziomie i to bardzo podniosło walory filmu. Tak samo muzyka – świetnie skomponowana, trochę kiczowata (ale o to chodziło) współgrała z klimatem produkcji. Mark Mothersbaugh wykonał kawał naprawdę dobrej roboty. Tylko czy to wystarczy?
„Hotel Transylwania” mnie rozczarował. Może miałam za wysokie wymagania? Gdyby nie mało przekonywujące dialogi i znikoma ilość humoru, byłoby o wiele lepiej. A tak mamy średnia produkcję, którą można obejrzeć z braku laku. Może przy drugiej części wyjdzie trochę lepiej, humor zostanie bardziej dopracowany. Może.