Tytuł filmu jest skrótem od nazwy megalodon, która oznacza wymarły gatunek prehistorycznego rekina, ryby chrzęstnoszkieletowej, największej ze znanych ryb drapieżnych, żyjącej przed milionami lat w morzach miocenu i pliocenu. Był to drapieżnik prawdopodobnie polujący na wieloryby i inne wielkie stworzenia morskie.
Obraz zaczyna się sztampowo, jak wiele filmów ostatniego sezonu – od nieudanej misji badawczej, która niesie za sobą nieprzewidziane, katastrofalne konsekwencje. Najpierw jednak jest nawiązanie do akcji ratunkowej na uszkodzonej atomowej łodzi podwodnej, podczas której poznajemy głównego bohatera – prawdziwego twardziela i asa nurkowania Jonasa Taylora. Udaje mu się uratować część załogi, jednak zmuszony jest zakręcić właz i pozostawić kilkoro ludzi na pewną śmierć. Pewny jest, że łódź zaatakowana została przez jakąś wielką, nieznaną morską istotę, ale nie udaje mu się do tego przekonać innych. Pięć lat później akcja filmu przenosi się do nowoczesnego Singapuru i na stację badawczą Mana. Przybywa na nią bogaty biznesmen, który finansuje badania. Naukowcy podejrzewają, że na dnie oceanu jest termoklina, warstwa do tej pory brana za dno. Podwodna misja naukowa ma za zadanie przejść przez tę warstwę i zbadać przestrzeń poza nią w poszukiwaniu życia. Początkowo wszystko wygląda dobrze, ale po uderzeniu łazika przez nieznany obiekt okazuje się, że i ta misja zakończy się fiaskiem. Na ratunek zostaje ściągnięty jedyny fachowiec potrafiący działać w takich warunkach, czyli Jonas. Spisuje się bardzo dobrze, prawie. Jednak z czasem okazuje się, że z głębin do oceanu przedostał się ogromny rekin. Pewnego razu ukazuje się w całej okazałości pewnej ośmiolatce, która mieszka na stacji badawczej wraz z matką naukowcem. Jest gigantyczny i szybko zaczyna robić jatki na morzu. Wielka ryba ma ochotę zabawić się i najeść (w sumie czym?) również na plaży pełnej ludzi. Nasi „wspaniali” naukowcy wraz z dzielnym ratownikiem będą się starali do tego nie dopuścić. Czy uda im się powstrzymać i poskromić wielką rybę?
Na to pytanie od pierwszych minut filmu narzuca się jedna odpowiedź. Widać bowiem od razu, że nie jest to pełne tajemnic, niespodzianek i intelektualnych zagadek dzieło, a raczej film klasy B. Fabuła jest przewidywalna, oznaczająca się czasami nadmiarem akcji, który męczy. Mamy wielokrotnie do czynienia z przerostem formy nad treścią i w tym przypadku lepsze zdecydowanie byłoby bardziej minimalistyczne podejście. Niezbyt udane są próby budowania napięcia. Owszem ono jest, bo to jednak film akcji, ale niektóre sceny wyglądają wyjątkowo sztucznie i bezbarwnie. Wystarczy wspomnieć bardzo nieudaną scenę szykowania się rekina do ataku na morskie kąpielisko. Nienaturalnie zachowujący się statyści unoszą się wszyscy, jak jeden mąż, sztywno na kolorowych dmuchanych kołach, a na statku bawią się bogacze (czyżby nawiązanie do filmu „Bajecznie bogaci Azjaci”?). Mało jest w filmie humoru, owszem jest trochę niepoślednich dowcipów, a z czasem irracjonalnie wypada powaga pewnych sytuacji. To dziwne, że kilkanaście razy w filmie ktoś wypada za burtę i mimo bliskiej obecności megalodona, nic mu się nie dzieje. Takich mało wiarygodnych „kwiatków” jest sporo i wielokrotnie widzowi może przydarzyć się gest facepalm. Tak samo mało wiarygodne jest to, że Jonas rozprawia się z megalodonem praktycznie sam. Dialogi są toporne, mało finezyjne, ale w sumie można je zrozumieć bez konieczności czytania polskich napisów.
Na plus należy zaliczyć dość dobre tempo akcji, ładne zdjęcia i dobre efekty specjalne. Muzyka jest niezła, ale mało zauważalna. I to w zasadzie tyle. Może jeszcze pochwalić należy kreację aktorską Jasona Stathama, bo jednak jego postać wypadła barwnie i wyraziście na tle drewnianych postaci drugoplanowych.
„The Meg” jest kolejną wariacją na temat „Szczęk” Stevena Spielberga, niestety niezbyt udaną. „Szczęki” z 1975 były majstersztykiem i jednym z najbardziej kasowych filmów w historii kina (pierwszym, który zarobił ponad 100 mln dolarów). Jedna ze scen w „The Meg” – robienia pamiątkowego zdjęcia w szczękach martwego rekina nawiązuje do pewnej anegdoty związanej ze „Szczękami” Spielberga. Przed pokazem przedpremierowym swego filmu Steven Spielberg wraz z trzema innymi filmowcami odwiedził „Bruce’a” czyli maszynę-robota odgrywającą rolę rekina. Wśród nich był George Lucas, który dla żartu wsadził głowę w paszczę Bruce’owi, ale zawodny mechanizm, podobnie jak wielokrotnie wcześniej, się popsuł. Po kilkunastu minutach mocowania się udało się uwolnić zestresowanego całą sytuacją George’a Lucasa. W „The Meg” martwe szczęki też kłapnęły, a amator fotografowania skończył marnie. Na tym kończą się jednak podobieństwa z kultową opowieścią o morderczym rekinie sprzed kilkudziesięciu lat.
Reasumując - nie ulega wątpliwości, że Spielberg zrobiłby z tego perełkę, a tak wyszła mało logiczna, familijna baja.