Plotki o VI części zmagań Rocky’ego krążyły od dawna. Gdy w końcu ruszyły zdjęcia, niewielu było chyba zwolenników tego pomysłu. Podstarzały, dawno emerytowany bokser ma wrócić na ring?! Przecież to nonsens, pewna kompromitacja na każdym polu, niszczenie legendy (którą i tak solidnie naruszyła część V). Podczas projekcji szybko jednak zweryfikowałem swoje poglądy, gdyż okazało się, że „Rocky Balboa” dorównuje świetnej części I, a może nawet ją przewyższa.
„Włoski Ogier” nieuchronnie zbliża się do 60-tki, wiodąc spokojne i raczej samotne życie. Ukochana żona Adrian zmarła na raka, lecz pozostała najważniejszą osobą jego życiu. Długie godziny spędza przy jej grobie, odwiedza ważne niegdyś dla nich miejsca. W zasadzie więc żyje przeszłością. Nie stał się jednak zgorzkniały, nadal uwielbia pomagać innym. Na życie zarabia prowadząc własną restaurację w Filadelfii, która cieszy się dużym uznaniem wśród klientów. Legenda Rocky’ego jest bowiem wciąż żywa, ludzie pozdrawiają go na ulicy, proszą o zdjęcia, autografy. Sam „Włoski Ogier” niewiele się zmienił – wciąż jest prostym człowiekiem o złotym sercu, dla którego najważniejsza jest rodzina. Ubolewa nad swoimi nienajlepszymi stosunkami z synem, który nie może się pogodzić, że ludzie patrząc na niego widzą jego ojca. I tak oto toczy się życie wielkiej niegdyś gwiazdy – spokojnie, skromnie i godnie, zapewne tak, jak chciałaby Adrian.
Ten spokój zostaje zakłócony, gdy telewizja pokazuje komputerową symulację walki, z której wynika, że gdyby w ringu starli się obecny wielki mistrz Mason Dixon i Rocky Balboa, wygrałby ten drugi. Opinie ekspertów są zaś inne, wg nich włoski champion był przereklamowany. Rocky bierze sobie te słowa do serca i postanawia wrócić do boksu, ale tylko w lokalnym wydaniu. Zmienia jednak zdanie, gdy menedżerowie Dixona oferują mu pokazową walkę z aktualnym mistrzem. Stawką nie jest żaden pas, chodzi po prostu o show, a przy okazji część zysków przekazana zostanie na cele charytatywne. Balboa przyjmuje wyzwanie...
Wiele można zarzucić Sylvestrowi Stallone, kpić z jego aktorskich umiejętności itp., ale przyznać należy, że jest on wprost stworzony do tej roli. On nie gra Rocky’ego, on nim jest! Nie wierzę, że ktokolwiek stworzyłby tę kreację lepiej, i nie chodzi tutaj o jego technikę bokserską, ale o pokazanie drugiej strony osobowości pięściarza – człowieka dobrego, prostodusznego, z poczuciem humoru, podchodzącego z dystansem do samego siebie. I na tym głównie skupia się film. Sama walka i poprzedzający ją trening stanowi niewielką część, co wg mnie jest dużym plusem. „Rocky Balboa” nie jest bowiem filmem efekciarskim, to raczej wciągający dramat pokazujący widzom, że w życiu mimo rozmaitych przeciwności warto pozostać sobą.
Na duże słowa uznania zasługuje muzyka (oczywiście Bill Conti). Rzecz jasna nie mogło zabraknąć klasycznego motywu przewodniego, ale równie okazale prezentuje się cała warstwa instrumentalna, która świetnie podkreśla nastrój zwłaszcza w początkowych fragmentach filmu. To samo można powiedzieć o zdjęciach, jakby nieco przyciemnionych, ale bardzo naturalnych, wspaniale oddających obraz biedniejszych ulic Filadelfii. Skoro już o technicznych aspektach mowa, trzeba wspomnieć o ciekawym montażu. Mam tu na myśli zręczne „zaimportowanie” w kilku scenach postaci Adrian i Mickey’a, a także umieszczenie na ekranie podczas walki tabeli, zegara czy nazwisk, co sprawia, że mamy wrażenie oglądania prawdziwej relacji z bokserskiego starcia. Ten fragment filmu jest bardzo dynamiczny, publiczność reaguje żywo (okrzyki „Rocky! Rocky!”), a widz wyraźnie czuje gorącą atmosferę! Jest to z pewnością najlepiej zrealizowana walka ze wszystkich części, co specjalnie dziwić nie powinno, gdyż z jednej strony mamy ogólny postęp techniki filmowej, z drugiej większy budżet produkcji, ale co jest nie mniej istotne to fakt, iż przeciwnika Balboy zagrał bokser z krwi i kości, Antonio Tarver (fanom pięściarstwa nie trzeba przedstawiać).
„Rocky Balboa” na różnych płaszczyznach nawiązuje do poprzednich części. Poza kilkoma znanymi nam wcześniej postaciami, widzimy też charakterystyczny czarny kapelusz bohatera i szary dres do treningu. Ponadto „Włoski Ogier” znów ćwiczy w rzeźni Pauliego i wbiega po schodach unosząc ręce w geście tryumfu. Podobnych smaczków jest więcej, fani bez problemu je wyłapią. Czy zatem „Rocky Balboa” jest filmem sentymentalnym? W dużej mierze tak, ale jest zarazem filmem, z którego wypływa autentyzm. Tak, jak z części I.
W zdecydowanej większości każdy kolejny film dowolnej serii jest gorszy od poprzedniego. Nie inaczej było w przypadku „Rocky’ego”, tym bardziej sens powstania następnej części (i to po tak długim czasie) budził poważne wątpliwości. Na szczęście film Sylvestra Stallone (ponownie także scenariusz i reżyseria) skutecznie je rozwiał. Ponieważ jest to bardzo dobra produkcja, z której fani powinni być zadowoleni. A może nie tylko oni...?