Taniec jest na fali. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, prawdopodobnie dawno nie oglądał telewizji, a okoliczne kluby omija szerokim łukiem. Programy takie jak „Taniec z gwiazdami”, a przede wszystkim „You Can Dance - Po prostu tańcz!” sprawiły, że tańczyć chcą prawie wszyscy - od dzieci, przez młodzież, aż po emerytów. Szkoły tańca przeżywają oblężenie, dyskoteki pękają w szwach, a uczestnicy popularnych telewizyjnych show goszczą, gdzie tylko się da. Nie jest więc zaskoczeniem, że na nasze ekrany trafił niedawno kolejny film o tematyce tanecznej, a w szczególności nie powinien dziwić sposób, w jaki na nasz rynek wprowadził go polski dystrybutor.
Chodzi oczywiście o tytuł, jaki filmowi Darrena Granta nadał polski wydawca. Z oryginalnego „Make It Happen” zrobiono „Just Dance - Po prostu tańcz!”, celowo starając się jak najmocniej skojarzyć film z wymienionym we wstępie popularnym programem. Zabieg to jak najbardziej uzasadniony - po pierwsze dystrybutorowi udało się zainteresować osoby, do których obraz jest skierowany, po drugie - uchronić całą resztę przed niepotrzebną wizytą w kinie.
Szczególnie to drugie okazuje się niezwykle cenne, gdyż dla osób niezarażonych tą całą taneczną gorączką (których wbrew pozorom jest całkiem sporo) seans „Just Dance - Po prostu tańcz!” mógłby okazać się półtorej godzinną męką. O fabule można powiedzieć tylko tyle, że jest bardzo słaba, a do tego częściami niemal skopiowana z innego filmu o podobnej tematyce - „W rytmie Hip-Hopu”. O plagiacie nie ma jednak mowy, bo współscenarzystą obu obrazów (a przy okazji jeszcze „Step Up”) jest ten sam człowiek - Duane Adler. Adler poszedł na łatwiznę i odświeżył po prostu swoje stare dzieło, zachowując ten sam fabularny szkielet. Tym razem bohaterką jest Lauryn, która oczywiście od dziecka marzy o zostaniu tancerką. W tym celu z małego, rodzinnego miasteczka wyrusza do Chicago, aby tam szlifować swoje umiejętności w prestiżowej szkole tańca. Pierwsze przesłuchanie kończy się oczywiście porażką, a rozczarowana dziewczyna zatrudnia się w jednym z tanecznych klubów, w którym poznaje taniec z nieco innej strony, niż dotychczas.
Ciężko mi znęcać się nad filmem Granta, zwłaszcza że zdaję sobie sprawę, że zdecydowanie nie zaliczam się do docelowej grupy jego odbiorców. Pomijając jednak płytki i naiwny scenariusz, drętwe dialogi i marne aktorstwo, tym, co najbardziej mnie rozczarowało, jest sam taniec, który w „Just Dance - Po prostu tańcz!” jest przestawiony bardzo miernie. Oprócz jednego układu tak naprawdę nie ma na co popatrzeć, a grająca główną rolę Mary Elizabeth Winstead w telewizyjnych programach odpadłaby prawdopodobnie na etapie castingu. Znacznie lepiej wypada oprawa muzyczna, usatysfakcjonowani powinni być zatem przynajmniej fani dyskotekowych rytmów.
„Just Dance - Po prostu tańcz!” wśród filmów o tematyce muzyczno-tanecznej plasuje się gdzieś na poziomie „Step Up”, ale daleko za wspomnianym wcześniej „W rytmie Hip-Hopu”. Fabularną prostotę można by jeszcze wybaczyć, wtórność już nie. A spragnieni tanecznych pląsów na poziomie, powinni raczej obejrzeć powtórkę swojego ulubionego programu, niż marnować czas w kinie.