Łatwo jest komuś wmówić, że nie jest w czymś dość dobry, komuś, kto sam nie dość mocno w siebie wierzy. Łatwo jest przekonać grupę do swoich racji, używając odpowiednich argumentów. Ale nie o argumenty tutaj chodzi, ale o prawo, które każdy człowiek posiada, prawo do życia i równego traktowania.
„Dwa dni, jedna noc” to jeden z najciekawszych filmów, jakie pojawiły się w ostatnim czasie. Pomimo tego, że forma jego prezentacji jest niezwykle minimalistyczna, to sama fabuła jest poprowadzona bardzo rozmyślnie, aż do ostatniego szczegółu. Mogłaby się wydarzyć naprawdę i prawdę powiedziawszy powinna być zacnym przykładem do naśladowania w realnym świecie. Zawsze najbardziej nurtujące w filmach wydawało mi się pokazanie rzeczy prawdopodobnych, ale w zupełnie innej perspektywie. Takich, które poddają próbie człowieczeństwa jej bohaterów. To częsty zabieg używany przez Larsa von Triera, który chyba nie ma sobie równych w demaskacji ludzkiej małostkowości.
Bardzo lubię, kiedy filmowcy zadają pytanie: co by było, gdyby?... Gdyby kobieta, która ma zostać zwolniona z pracy przez rzekomo słabą wydajność – w wyniku, której 16 jej współpracowników miałoby nie dostać premii – zamiast odejść z podkulonym ogonem (jak by to najzwyczajniej uczyniła większość), postanowiłaby po raz ostatni o siebie zawalczyć i spróbować przekonać ich, by zamiast pieniędzy przyjęli ją z powrotem do swojego zespołu. To się może kojarzyć z filmem „12 gniewnych ludzi”, ale mimo wszystko te dwa filmy bardzo się od siebie różnią. Współpracownicy, więc kładą na szali swoją premię i koleżankę z pracy. Stawka jest tym większa, że każdy z nich bardzo potrzebuje tych pieniędzy, a kierownik zespołu dodatkowo podburza załogę, używając mocnych argumentów przeciw pracownicy. Na domiar złego bohaterka ma poważną przeszkodę wewnętrzną w postaci depresji, która ogranicza jej pewność siebie i chęć walki do końca. Pokonanie każdej kolejnej przeszkody jest dla niej ponad siły, a każda porażka powoduje, że jeszcze bardziej się wycofuje. Jak to jednak w bajkach i filmach bywa, każdy wybraniec, który walczy z przeciwnościami, dostaje do pomocy opiekuna, albo dobrą wróżkę dla przeciwwagi.
„Dwa dni, jedna noc” posiada bardzo duży ładunek emocjonalny, który zawdzięcza niewątpliwie przejmującej grze Marion Cotillard. Jej kreacja rozchwianej emocjonalnie i nadwrażliwej kobiety jest niezwykle sugestywna i bije na głowę Kristen Dunst z „Melancholii”. Nie jest to jednak film łatwy w odbiorze – jego prawie dokumentalna forma sprawia, że widz musi się trochę natrudzić, by dotrwać do końca. Ale nagroda jest wielka. Narracja jest stosunkowo wolna, ale dzięki temu bardzo precyzyjna, pozwalająca wyłapać istotne szczegóły, które zbyt szybkie tempo mogłoby zagubić. Jest to film, który trzyma widza na dystans, pozwala być niezaangażowanym obserwatorem, dzięki czemu jesteśmy daleko od traumatycznych przeżyć bohaterki, choć w pełni je sobie uświadamiamy. Film daje też nadzieję i pokazuje, że życie nie jest takie przerażające, a ludzie pomagają i chcą pomagać, tylko trzeba umieć także o tę pomoc prosić. To także film o potrzebie działania i czynnego przeciwstawiania się systemowi i społecznym nierównościom.
Film posiada bardzo proste dialogi, które nie starają się czarować widza, są właśnie takie, jakie usłyszelibyśmy na ulicy, albo wypowiedzielibyśmy, znajdując się w podobnej sytuacji. Sandra pomimo trudności, jakie niesie ze sobą słabość psychiczna, ma ogromne oparcie w mężu. Bardzo piękna i heroiczna jest jego postawa. Postępuje bardzo konsekwentnie. Do końca wierzy w swoją żonę, nawet gdy ona przestaje wierzyć – także w jego uczucie i przyszłość ich związku. Mało tego jest nie tylko dla niej wspaniałym oparciem, ale także popycha do działania, czasem nawet skazanego na porażkę. To bardzo piękny akcent tego filmu. Pomimo cierpienia, bohaterka otrzymała ogromny dar od losu. Sandra ma nie najlepsze zdanie o sobie, jej poczucie własnej wartości jest mocno nadszarpnięte, ale w rzeczywistości posiada wiele cennych zalet. Jest dobrą matką i oddanym przyjacielem. Często trudno nam dostrzec takie pozytywne ludzkie cechy, bo w gruncie rzeczy o tym, czy ktoś jest dobry, świadczy jego zaradność życiowa i wydajność zawodowa, kto nie nadąża, musi odpaść. Bardzo przejmująca jest scena, w której bohaterka zupełnie spokojnie wchodzi do pokoju dzieci: sprząta go, perfekcyjnie ścieli ich łóżka – po czym wchodzi do łazienki i zupełnie spokojnie połyka całe pudełko tabletek.
Bracia Dardenne chcą powiedzieć w swoim filmie, że trzeba walczyć nieustannie, bo każdy kolejny krok może przybliżyć do zwycięstwa, ale zwycięstwo wcale nie musi oznaczać całkowitej wygranej nad przeciwnikami, ale czasem to zwycięstwo nad samym sobą, nad własnymi słabościami, dzięki czemu można zyskać szacunek silniejszych. Ludziom coraz trudniej zejść na niższy poziom życia, by wznieść się na wyższy poziom człowieczeństwa. W filmie braci Dardenne ukazane jest bardzo trafnie współczesne społeczeństwo, którego niewiele interesuje poza własnym ogródkiem. Coraz rzadziej można spotkać się z otwartością na potrzeby grupy, szerszej społeczności. To społeczeństwo, które zamknięte jest w swoich domach, ze swoimi rodzinami i na każde wołanie z zewnątrz, odpowiada milczeniem, obojętnością, a nawet agresją. Ale rodziny się czasem rozpadają, a wtedy przychodzi także potrzeba pukania do obcych drzwi. To także film o tej nieludzkiej stronie kapitalizmu, gdzie człowiek jest już tylko przedmiotem, a nie podmiotem. Właściciele firm, prezesi wolą poświęcać ludzi niż wysokość zysków, które może właśnie im zawdzięczają. Ton filmu nie jest jednak oskarżycielski i potępiający czyjeś postępowanie. Każdy z bohaterów zostaje w jakiś sposób usprawiedliwiony i właściwie nikogo nie możemy winić za podejmowane decyzje. To bardzo inteligentne podejście twórców do tego zagadnienia. W tym filmie nie ma złych ludzi – są tylko niesprzyjające okoliczności, by być dobrym.
Ten film z pewnością nie był bardzo kosztowny, ale jego wartość moralna jest bezcenna. Ubolewam nad faktem, że rodzimi filmowcy, tak rzadko podejmują aktualne i uniwersalne tematy, dotykające życia społecznego, zamiast tego wolą robić kosztowne historyczne filmy dzielące społeczeństwo, których i tak potem prawie nikt nie ogląda...