Noe ma proroczy sen – widzi śmierć ludzi i wielką powódź. Jest pewny, że to Stwórca ześle niedługo na swoje dzieci śmierć za ich grzechy. Zadaniem Noego jest wybudowanie arki, na której przetrwają zwierzęta, bowiem tylko one są godne przetrwania. Ludzie zginą w niezmierzonych odmętach wody. Noe wie, że ciąży na nim wielkie brzemię i że został wyznaczony do spełnienia boskiej woli. Wraz ze swoją rodziną buduje arkę i czeka na Dzień Sądu. W zadaniu konstruowania statku pomagają mu kamienne olbrzymy, które kiedyś były wysłannikami niebios, jednak za to, że chciały pomóc ludziom, zostały przez Pana przemienione w skalne potwory. Kiedy nadchodzi dzień, który ma zmienić losy ludzkości, okazuje się, że na Noego czeka wielka próba. Czy wyjdzie z niej zwycięsko?
Darren Aronofsky przedstawia widzowi biblijną historię, która jednak znacznie różni się od tej znanej większości ludzi. Owszem, pojawia się potop, arka, zwierzęta oraz opowieść o przetrwaniu rodziny, jednak większość filmu stanowi nową wizję reżysera. Nijak szukać w biblijnej historii Kamiennych Olbrzymów, miecza ognia czy całej sytuacji rozgrywającej się na arce. Wizje Adama i Ewy jako dwie świecące istoty, którym bliżej do istot z innej planety niż ludzi, czy „oddychającego” jabłka nie należą do udanych. Istnieją bowiem pewne kanony, których zmiana wychodzi bardzo groteskowo i właśnie z czymś takim miałam do czynienia w przypadku filmu „Noe: Wybrany przez Boga”. Elementy rodem z fantastyki rażą i może w innej produkcji sprawdziłyby się, jednak w tej wywołują uśmiech politowania. I mimo że film odnosi się do komiksu, większość widzów, udająca się na niego do kina, może nie zdawać sobie sprawy z tego faktu.
Na uwagę zasługują niesamowite zdjęcia – jak choćby te powstawania naszej planety i życia na Ziemi (choć creatio ex nihilo miesza się w tej wizji z darwinizmem i teorią Wielkiego Wybuchu) – oraz obraz ludzi, którzy doprowadzili do gniewu bożego: złaknieni przemocy, pragnący przetrwać za wszelką cenę, przedkładający swoje dobro nad dobro innych. Z drugiej strony Noe, który jawi się w pewnym momencie jako człowiek ogarnięty fanatyzmem, twierdzący, że to homo sapiens zostali stworzeni dla zwierząt.
Skupię się na chwilę na bohaterach, którzy, niestety, okazali się bezpłciowi i jałowi jak ta ziemia, na której żyją Kamienne Olbrzymy. Scena płaczu Naameh zamiast poruszyć wywołała na sali pomruki śmiechu. Jennifer Connelly nie sprostała zadaniu, zresztą jak większość aktorów tego filmu, niestrawny Douglas Booth to największy ciężar filmu, a Emma Watson nic nie wniosła do produkcji. Jedynie Logan Lerman dał się zauważyć. A Russell Crowe? Na szczęście o jego grze aktorskiej nie można powiedzieć nic złego. Ogarnięty wątpliwościami, pragnący przypodobać się Bogu Noe to najciekawsza postać produkcji.
„Noe: Wybrany przez Boga” to film, który rozczarowuje. Spodziewałam się widowiska godnego wydanych na nie pieniędzy, a otrzymałam nieciekawą i niemiłosiernie dłużącą się historię. Wprawdzie pojawiają się tutaj głębsze elementy, niektórzy bohaterowie zostają poddani próbie, jednak to za mało, by określić produkcję ciekawą. Niektóre sytuacje okazały się niemożliwe, inne naciągnięte. A sam film nie niesie żadnego głębszego przesłania poza tym, że każdy z nas jest grzesznikiem i musi nauczyć się pokonywać złą stronę swojego jestestwa.
Trudno znaleźć mi choć jedną grupę, której mogłabym polecić film – miłośnicy biblijnej historii raczej poczują się rozczarowani niż usatysfakcjonowani, ci, którzy szukają mocnych wrażeń, również takich nie odnajdą. Prawdę powiedziawszy ten film jest zły, jak źli byli ludzie, których dosięgła boska sprawiedliwość.