Kino biograficzne na dobre zakorzeniło się w mainstreamie już dawno temu. Świadczą o tym chociażby rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, na których w ostatnich latach nagrodzeni zostali m.in. Rami Malek za kreację Freddiego Mercury'ego w „Bohemian Rhapsody”, a rok później Renee Zellweger grająca Judy Garland w filmie „Judy”. Zależność między tymi produkcjami jest prosta - to świetnie zagrane, jednak bardzo przeciętne kino, które, nie wiedzieć czemu, często przyciąga uwagę Akademii. Do woreczka biograficznych Oscarowych baitów dołącza w tym roku „Billie Holiday” - nominowana (oczywiście) jedynie za aktorkę pierwszoplanową. Debiutantka Andra Day, nagrodzona za tę rolę Złotym Globem, dwoi się i troi, by unieść film na swoich barkach, ale czy to wystarczy, by zrobić z tego przedziwnego owocu coś zdatnego do zjedzenia?
Billie Holiday została twarzą antyrasistowskich protestów w USA za sprawą piosenki „Strange Fruit”, która stała się hymnem owych demonstracji. Utwór wywołał wielkie kontrowersje, a rząd zakazał artystce wykonywać go publicznie, uznając jego treść za szkodliwą i nawołującą do przemocy. Jednak Billie nie przejęła się cenzurą i nie przestała śpiewać zakazanego owocu. Ściągnęła tym samym na siebie uwagę FBI i służb antynarkotykowych, które wspólnymi siłami rozpoczęły polowanie na wokalistkę, które miało na celu uciszyć jeden z najważniejszych głosów w historii walki o prawa człowieka.
Twórcy wychodzą z dobrego założenia - zamiast opowiadać wielogodzinną epopeję o całym życiu piosenkarki, wybierają tylko jego bardzo mięsisty fragment. Napięcia polityczno-społeczne w kraju kręcą się wokół prześladowań czarnoskórych obywateli i heroinowego szału, który opętał dużą część społeczeństwa. Uzależniona od narkotyków i represjonowana przez policję Billie wydaje się być uosobieniem tych problemów i odpowiednią osobą, by z nimi walczyć. Jak więc doszło do tego, że mając tak gęsty koncept, wypełniony po brzegi konfliktami i uniwersalnymi bolączkami świata, „Billie Holiday” okazała się odgrzewanym kotletem? Na dodatek kotletem nadal zimnym, bo zamiast go podgrzać na patelni, twórcy włożyli go do mikrofali starej daty, która nagrzewa naczynie, a nie danie.
Biorąc pod lupę biografię Billy Holiday, w erze #MeToo i #BlackLivesMatter, oczywiste wydawać by się mogło, że twórcy chcą przez to skomentować naszą rzeczywistość i zwrócić uwagę na to, jak niewiele świat się zmienił. Choć „Strange Fruit” wybrzmiewał pewnie na niejednym proteście zeszłego lata, w filmie nie zobaczymy żadnej demonstracji ani wpływu piosenki na społeczeństwo. Bohaterowie co chwilę przypominają nam o powadze sytuacji i walce z policją napędzaną przez utwór Lady Day, jednak w to wszystko musimy uwierzyć im na słowo. Na samo wykonanie „Strange Fruit” przyjdzie nam czekać zdecydowanie za długo. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Billie, sprzeciwiając się rządowi, śpiewała utwór bardzo często. Jakby tego było mało, wykon poprzedza do bólu patetyczna sekwencja montażowa, która tylko przypomina widzowi o tym, jak bardzo zignorowane zostały tu sprawy, o które walczyła tytułowa artystka.
Uliczne spory i rewolucja społeczna schodzi na nieistniejący (poza sferą werbalną) plan, na rzecz... No właśnie, czego? Mamy tu trochę narkotycznych tripów i walki z uzależnieniem, toksycznej męskości, agresywnych, uprzywilejowanych mężczyzn wykorzystujących kobiety i płomienny romans. Dorzućmy do tej stawki szczyptę homoseksualizmu, a dostaniemy niezrozumiałą i potwornie sprzeczną bohaterkę, jaką jest Billie Holiday w filmie Lee Danielsa. Reżyser w tym małym wycinku z życia gwiazdy próbował opowiedzieć o zbyt wielu rzeczach, by się w tym nie pogubić.
Z biografiami trochę jak z remake'ami - po co je tworzyć, jeśli nie po to, żeby skomentować zastaną rzeczywistość i porównać ją do minionych czasów? Przykład „Billie Holiday” pokazuje, że niektórzy wybiorą ważny temat (lub jak w tym przypadku postać), który akurat jest „na czasie” i myślą, że to wystarczy do stworzenia pełnowymiarowego filmu, a może nawet do zdobywania najważniejszych nagród. Niestety, powaga tematu i świetna rola nie są jedynymi składnikami sukcesu.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.