„Amerykańskie ciacho” to pierwszy amerykański film w dorobku Davida Mackenzie’ego, który w swojej filmografii ma tak istotne tytuły jak: „Młody Adam”, „Obłąkana miłość” czy „Hallam Foe”. Szkocki reżyser debiutu za Oceanem nie może nazwać udanym. Mackenzie wpadł w pułapkę, w którą złapał się już niejeden wybitny europejski reżyser. Mianowicie hollywoodzka Fabryka Snów, jak sama nazwa wskazuje, nastawiona jest na masową produkcję marzeń. A gdy coś ma podobać się wszystkim, przeważnie musi być odarte z indywidualizmu twórcy. Tak też się dzieje z nowym obrazem reżysera z Wielkiej Brytanii.
Nikki (Ashton Kutcher) ma pewien dar, a raczej czar. Czar, który rzuca na piękne, atrakcyjne i przede wszystkim majętne kobiety. To jego sposób na życie, jako że ten uroczy łamacz niewieścich serc uwielbia luksusowe życie, ale nie zamierza na nie zapracować w standardowy sposób. Woli być utrzymankiem starszych, samotnych i bogatych kobiet, które zapewnią mu Mercedesa, markowe ubrania i komfortowy dach nad głową (oczywiście z basenem). Życie Nikkiego przypomina teledysk zespołu Van Halen do momentu, gdy spotyka Heather (Margarita Levieva). Młoda, śliczna dziewczyna skutecznie opiera się urokowi Nikkiego, w związku z tym, staje się dla niego wielkim wyzwaniem.
„Amerykańskie ciacho” to film wtórny. Już na samym poziomie fabularnym za bardzo przypomina takie tytuły jak: „Śniadanie u Tiffany’ego”, „Amerykański Żigolak” czy „Alfie”. Tylko film Mackenzie’ego znacznie odbiega swym poziomem od wyżej wymienionych tytułów. Brakuje mu klasy i nonszalancji obrazu, który z Audrey Hepburn uczynił ikonę. Zaś Ashton Kutcher w roli Nikkiego nie jest tak zwierzęco magnetyczny, jak Richard Gere („Amerykański Żigolak”), charyzmatyczny, jak Micheal Caine („Alfie” z 1966), czarujący, jak Jude Law („Alfie” z 2004). Właśnie te dwa aspekty: banalna, wręcz wyświechtana fabuła oraz zaangażowanie do roli Nikkiego Ashtona Kutchera, który bardziej znany jest z bycia mężem Demi Moore i prowadzenia programu „Punk'd”, niż z bycia aktorem, sprawiają, że film jest zaledwie poprawny. Gdyby choć jeden z tych elementów był na poziomie wcześniej wspomnianych obrazów, to „Amerykańskie ciacho” mogłoby być dobrym filmem. Interesująca i wciągająca fabuła mogłaby zakryć braki aktorskie przystojnego Kutchera, zaś powierzenie roli amerykańskiego żigolaka XXI wieku innemu, bardziej utalentowanemu aktorowi, zapewne przykryłoby wtórność fabuły. A tak nie ma ani jednego, ani drugiego.
Mackenzie piecze swoje filmowe „Amerykańskie ciacho” z gotowych, bardzo ogranych półproduktów, co w efekcie przynosi nam deser z pięknym, kolorowym lukrem, nawet strawnym, ale bardzo mdłym. I nawet doprawienie dużą szczyptą erotyzmu, goryczy i pieprzu nie sprawi, że „Amerykańskie ciacho” zacznie smakować bardziej wyrafinowanie. Pomimo tych wad filmu nie ogląda się źle. Może nie jest to porywający obraz, ale jego poprawność warsztatowa sprawia, że 90 minut, które trwa, mija całkiem szybko.
„Amerykańskie ciacho” to krytyka współczesnego świata, ukierunkowanego na potrzeby materialne. Konsumpcja zawładnęła Ameryką i całym globem. Sprawiła, że miłość, drugi człowiek, to zwyczajne produkty, które można nabyć, skonsumować, a resztki wyrzucić. I wszystko byłoby dobrze, gdyby David Mackenzie nie popadł także w ten wir konsumpcyjnej machiny, bo „Amerykańskie ciacho” to przede wszystkim produkt do skonsumowania. Niby z gorzkim przekazem, ale nie zmienia to faktu, że jednak to tylko kolejny produkt made in Hollywood.