Po raz kolejny podjęto się ekranizacji najbardziej znanej powieści jednego z największych skandalistów angielskiej literatury - Oscara Wilde`a. Początkowo może się wydawać, że historia Doriana Graya jest kolejną o stopniowym upadku prowincjonalnego młodzieńca, zmieniającego się pod wpływem wielkomiejskiego towarzystwa i nieznanych mu dotąd pokus (motyw znany już choćby z Balzaka). Jednak Wilde wzbogaca swoją historię o czarną magię, szatańską sztuczkę, dzięki której Dorian zyskuje wieczną młodość i niezwykłą urodę, jaką został obdarzony. Nieznanym sposobem to stworzony przez jego przyjaciela obraz, a nie on sam, przejmuje wszelkie fizyczne oznaki postępującej w Dorianie degeneracji. Zarówno tej dotykającej jego ciała, jak i początkowo niewinnej duszy.
Taki „dar piekieł” umożliwia Dorianowi dokonywanie najgorszych występków, poddawanie się dowolnym perwersjom czy nałogom bez pozostawiania widocznych oznak po tego typu praktykach na jego nieskazitelnym ciele. Wszystko to, co powinno znaleźć odbicie na jego twarzy, pojawia się na stworzonym portrecie, który zaczyna zmieniać się w tak szybkim tempie, że jego właściciel w końcu musi go ukryć przed ludzkim wzrokiem. Podczas gdy Dorian beztrosko korzysta z możliwości, jakie daje mu ten dziwny stan, portret staje się obrazem jego zgniłego i zdeprawowanego sumienia. Idąc za radami swego „spaczonego Pigmaliona”- Lorda Wooton, Dorian przekracza kolejne granice moralności, oddając się w pełni hedonistycznej filozofii życia. Samobójstwo ukochanej, deprawowanie dam z towarzystwa czy w końcu popełnienie morderstwa są dla niego tylko kolejnymi "doświadczeniami, dzięki którym może spojrzeć na życie z nowej perspektywy". A portret, ukryty na poddaszu, coraz bardziej gnije i cuchnie, oddając stan rozkładu duszy Doriana.
Czy zatem według Wilde'a każdy człowiek, o ile zdawałby sobie sprawę z tego, że jego działania pozostaną bezkarne, pozwoliłby sobie na wszelkie występki i niepohamowane oddanie się żądzom? Postać Doriana udowadnia początkowo, że tak. Nawet tak niewinny młodzieniec pod wpływem otoczenia ulega zakazanym dotąd pokusom. Paradoksalnie jego „doradcą” jest człowiek, który sam nigdy nie miał wystarczająco wiele odwagi, by pójść tą samą drogą, na którą sprowadził Doriana. Na jej końcu jednak okazuje się, że „jest duża różnica między przyjemnością a szczęściem”. Nawet miłość, którą w końcu odnajduje Dorian, i dla której chce się zmienić nie jest w stanie go uratować. Zbyt wiele złego uczynił w swoim życiu. Portret, dzięki któremu mógł korzystać z życia bez ograniczeń, jednocześnie przez cały czas przypominał Dorianowi o prawdziwym stanie jego duszy, będąc przyczyną udręki. I ostatecznie to ten wymowny obraz własnego sumienia skłania Doriana do desperackiego czynu mającego ukrócić jego cierpienie. Okazuje się, że życie ze świadomością rozkładu sumienia nie jest jednak do końca możliwe.
Wilde stworzył historię niezwykłą i wciągającą. Przedstawia obraz stopniowej degeneracji sumienia wraz z pozbywaniem się kolejnych zahamowań i łamaniem wyznawanych dotychczas zasad. Pokazuje jak łatwo zatracić się w dążeniu do przyjemności. Sugeruje, że gdyby nie ograniczenia w postaci norm społecznych, każdy podążałby tą drogą, ale wobec ich istnienia, tą drogą podążają tylko najodważniejsi. Sam kiedyś do nich przecież należał, świadczyć o tym może choćby to, że jego życie osobiste budziło nie mniejsze zainteresowanie niż twórczość literacka.
Dlaczego jednak sama historia stworzona przez Wilde`a zajmuje tyle miejsca w tej recenzji? Ponieważ wydaje mi się ona nieporównywalnie bardziej interesująca niż ekranizacja, którą miałam okazję obejrzeć. „Portret Doriana Greya” Wilde`a został stworzony przez artystę. Natomiast „Dorian Gray” Oliviera Parkera wyszedł co najwyżej spod ręki rzemieślnika. Sama postać głównego bohatera w tym filmie została faktycznie przedstawiona jak na portrecie, ale dość kiepskim, pozbawionym głębi i jakiegokolwiek wyrazu. Przyznaję, że na Bena Barnesa można chwilę z przyjemnością popatrzeć, jednak jako Dorian nie ma w sobie niczego, co mogłoby zatrzymać na dłużej. Ten portret Doriana Graya jest po prostu całkowicie bezbarwny.
Jednak oprócz głównego bohatera, w tym filmie wiele elementów wypada mało przekonująco: od irytującej momentami muzyki, przez „efekty specjalne”, a nawet po Colina Firtha w roli lekko zdeprawowanego Lorda Wootona (co przyznaję z żalem, ponieważ jest jednym z moich ulubionych aktorów).
Taka ekranizacja jak dla mnie nadaje się najwyżej do telewizji (do obejrzenia dla tych, którym nie chce się sięgnąć po prozę Wilde`a) ale na pewno nie do kina. Film, o którym się zapomina już w trakcie jego oglądania.