Najnowsza odsłona przygód Supermana była zdecydowanie najbardziej wyczekiwaną produkcją kina stricte rozrywkowego bieżącego roku. O jego sukcesie miały zadecydować nazwiska wirtuozów ekranizacji komiksów – nieprzewidywalnego Zacka Snydera i geniusza personifikacji superbohaterów – Christophera Nolana. „Człowiek ze stali” to zdecydowanie najbardziej widowiskowy film ostatnich miesięcy, jednak nie potrafiący przelecieć niczym główny bohater nad mieliznami fabularnymi.
Clark, przybyły przed laty na Ziemię z planety Krypton, ciągle zadaje sobie podstawowe pytanie- „Dlaczego tu jestem?”. Wychowany przez swoich adopcyjnych rodziców - Marthę i Jonathana, Clark wkrótce odkrywa, że posiadanie ponadnaturalnych zdolności powoduje konieczność podejmowania trudnych decyzji. Clark musi zostać superbohaterem, nie tylko po to by stać się ostatnią nadzieją ludzkości, ale też by chronić tych, których kocha. Nieoczekiwane spotkanie ze starym wrogiem Kryptonu na zawsze zmieni życie Ziemian i Clarka…
Producenci zadbali o sukces Supermana, zatrudnili zdecydowanie najciekawszych i najbardziej kreatywnych autorów kina rozrywkowego, gwiazdy pokroju Russella Crowe’a i Kevina Costnera, scenarzystów odpowiedzialnych za sukces „Mrocznego rycerza”. Co jednak zdecydowało o tym, że „Człowiek ze stali” nie dorasta do poziomu niemal już legendarnego „Batmana”?
W fabularnej stronie produkcji wyraźnie widać rękę braci Nolanów odpowiedzialnych za genialnego „Mrocznego rycerza”. Twórcy po raz kolejny postanowili wykorzystać efekt restartu serii, personifikując głównego bohatera, ukazując jego rozterki moralne i kolejne etapy dorastania w odpowiedzialności społecznej. Problem z Clarkiem Kentem jest jednak związany z niemal czystym jak łza charakterem bohatera. W przeciwieństwie do Bruce’a Wayne’a, trudno w Kencie odnaleźć jakiekolwiek amoralne czyny, czy choćby zalążki „mrocznej strony mocy”. Nolanom udało się jednak nieco mocniej osadzić Supermana w realiach rzeczywistości, urzeczywistnić jego istnienie, pozwolić mu znacznie bardziej zasymilować się ze społeczeństwem, z którego wyrasta, a zarazem jest jego elementem. Z trudem w obrazie odnajdujemy charakterystyczne dla „Mrocznego rycerza” sarkastyczne i cierpkie poczucie humoru, które w „Supermanie” jest wyłącznie pojedynczym przerywnikiem pomiędzy kolejnymi pojedynkami gigantów. Twórcy w umiejętny sposób przywołują również historię Kryptonu, pogrążonego poczuciem władzy, pewnym egocentryzmem i obłudą, prowadzącą do ostatecznej zagłady tej planety. Na uwagę zasługuje również nieco prozaiczne wyjaśnienie powodów zrodzenia supermocy u głównego bohatera oraz pozbycie się majtek z pierwszego planu.
Dobrze zbudowane podstawy fabularne pozwalają na barokowy przepych i widowiskowość z pod znaku Zacka Snydera. „Człowiek ze stali” swoją mroczną, chłodną kolorystyką przypomina bardziej „Sucker Punch” niż „Strażników”. Twórca odziera tym samym swój obraz z elementów szczęścia, wprowadzając do obrazu pewną posępność i niejednoznaczność. Snyder z pietyzmem, w pełny polotu i rozmachu sposób przedstawia widzom spektakularne, widowiskowe i zapierające dech w piersiach efekty specjalne. Niemal każda z przedstawionych w obrazie scen zapada w pamięć widzowi. Obraz napakowany jest olśniewającymi wybuchami, nieziemskimi i błyskotliwymi pojedynkami oraz zwrotami akcji (niestety wielokrotnie niepotrzebnymi i przedłużającymi film). Niemal w każdej scenie widać ogromny przepych i brak ograniczeń budżetowych na efekty specjalne. Na uwagę zasługuje również wygląd Kryptonu, przypominający designem i scenografią „Prometeusza”. Wydarzenia na ekranie podkreśla pompatyczna ścieżka dźwiękowa, będąca idealnym tłem zarówno dla monumentalnych pojedynków, jak i scen wymagających pewnej dozy wstrzemięźliwości.
Na uwagę zasługuje genialne aktorstwo w „Człowieku ze stali”. W obrazie oglądamy starych wyjadaczy w najlepszej formie. Costner i Crowe dodają produkcji kolorytu swoim olbrzymim talentem, zaskakuje ciekawą kreacją Amy Adams w roli dociekliwej Lois Lane. Pozytywnym zaskoczeniem są genialne występy Michaela Shannona w roli owładniętego żądzą władzy, demoniczną potrzebą ocalenia swojej planety pomimo przeszkód etycznych i moralnych- Generała Zoda oraz Antje Traue jako Faory, bohaterki równie złej do szpiku kości, co seksownej w swoim aseksualnym i uniwersalistycznym występie. Faora to bohaterka wypruta z uczuć, demoniczna i amoralna, zagrana w doskonały i magnetyczny sposób przez Traue. W roli Clarka Kenta doskonale sprawdza się Henry Cavill nadający Supermenowi pewną dozę człowieczeństwa i kręgosłup fabularny. To właśnie jego występ pozwala na zaprezentowanie Supermana jako postaci z krwi i kości, a nie kolejnego metroseksualnego modela z majtkami na wierzchu.
Bohater pomimo znacznych fabularnych przeróbek nadal jest cukierkowo słodki, czysty jak bielizna po praniu i mdły niczym szampan bez gazu. Taki właśnie jest Superman, niby wszystko co widzimy na ekranie zapiera dech w piersiach, ale jednak brak mu tego czegoś odróżniającego kinowe rzemieślnictwo od artystycznego arcydzieła. Niemniej, „Człowiek ze stali” to kino rozrywkowe najwyższych lotów, jednak nie wybijające się niczym Supermen w locie nad pewne fabularne mielizny i niedostatki, nie osiągając tym samym sklepień niebieskich zarezerwowanych dla „Mrocznego rycerza” i „Iron Mana 3”.