Zaczęło się od tego, że poszła fama o dobrej animacji w kinach. „To się rzadko zdarza – świetny film dla dzieci”, więc idę, zasiadam w fotelu i oglądam z uwagą. „W głowie się nie mieści” to dzieło Pete'a Doctera, twórcy takich hitów, jak „Potwory i spółka” czy „Odlot”. Dla wielu jego wcześniejsze dokonania pewnie będą zachętą, ja natomiast zaledwie lubię „Potwory...”, a „Odlot” nabawił mnie niestrawności. Po seansie wiem już jednak na pewno, że kino Doctera posiada wspólny mianownik: ma przede wszystkim edukować najmłodszych i oswajać ich z problemami codzienności dorosłych.
Historia znana doskonale wielu dzieciakom: rodzice Riley postanawiają przeprowadzić się z Minnesoty do typowego szeregowca w San Francisco. Dziewczynka traci przyjaciół, nie może grać w drużynie sportowej, w której odnosiła sukcesy, żegna się z pogodnym, słonecznym podwórkiem oraz miastem, w którym nie brakowało zieleni. Operator przy użyciu odpowiednich barw i doborze przestrzeni rysuje tu wyraźną antynomię między pozytywnie kojarzącą się środkowo-zachodnią częścią Stanów Zjednoczonych, a jednoznacznie negatywnie nacechowanym San Francisco. Dzięki temu zabiegowi widz staje po stronie sympatycznej dziewczynki, próbującej okiełznać nową rzeczywistość.
Absolutnym novum animacji i prawdopodobnie powodem jej sukcesu, jest sposób, w jaki zostają ukazane uczucia głównej bohaterki. Okazuje się bowiem, że nie trzeba przekazywać ich za pomocą animowania twarzy postaci, czy głosu lektora z offu. Radość, Smutek, Odraza, Gniew i Strach zostają spersonifikowane – przybierają formę pięciu sympatycznych ludzików o odmiennych fizjonomiach. Ten pomysłowy sposób ukazania skomplikowanej natury ludzi jest znakomitym środkiem uczącym najmłodszych widzów, że natura każdego z nas złożona jest z wielu odcieni, każdy jest indywidualnością, lecz w pewien sposób podobną do swojego otoczenia. I choć nauka to szlachetna, nie wszyscy dorośli opuszczą salę kinową zachwyceni. Ostatecznie bowiem, mimo szlachetnego przekazu, „W głowie się nie mieści” jest ledwie dobrym, poprawnie zrealizowanym filmem. Próbując odpowiedzieć na pytanie: „Czego zabrakło?”, warto przyjrzeć się przede wszystkim scenariuszowi. Dramaturgicznie nie dzieje się tu nic, czego nie uświadczylibyśmy w wypuszczanych rokrocznie animacjach. Fabuła opiera się na jednym jedynym oryginalnym pomyśle, a kiedy jego atrakcyjność na moment ucieknie nam z pola widzenia, ukaże się wtórność pozostałych aspektów akcji. Jest więc tutaj element sielanki, dramatu i obowiązkowe katharsis połączone z morałem. Tym, co przeszkadza najbardziej, wydaje się nagromadzenie problemów w konkretnym momencie, co powoduje znużenie i częstsze zerknięcia na zegarek.
„W głowie się nie mieści” (będące dość ciekawym i twórczym tłumaczeniem angielskiego tytułu „Inside Out”, który sugeruje przełożenie wewnętrznej części na wierzch, wydobycie tego, co w środku, na światło dzienne) to zgrabne dzieło, na które warto wybrać się do kina z małymi pociechami. Tym, którym wiecznie brakuje czasu, a ich wewnętrzne dziecko dawno umarło, radzę dobrze się zastanowić.