Jeszcze nie opadł kurz po niedawnej produkcji „Yves Saint Laurent” w reżyserii Jalil Lespert'a, a już mamy kolejną – „Saint Laurent” autorstwa Bertranda Bonello. Czym sobie zasłużył Yves Saint Laurent, właściwie Yves Henri Donat Mathieu Saint Laurent na takie nim zainteresowanie, mimo że nie przypada żadna okrągła rocznica jego urodzin, ani śmierci? Myślę, że to niefortunny zbieg okoliczności, a oba filmy mają ze sobą tyle wspólnego co haute couture i pret-a-porter w modzie.
„Saint Laurent” to zachwycające arcydzieło artystyczne, ale nie każdemu może przypaść do gustu. Mogą go docenić wielbiciele wielkiej mody i sztuki, która jest często niezrozumiała, ale zachwycająca. Każdy kadr tego filmu jest jak strona kolorowego pisma o modzie – zmysłowy, niekiedy perwersyjny, prowokujący, niezrozumiały, obłędnie piękny. Ta wciągająca i tocząca się w hipnotycznym tempie produkcja, dotyka najmroczniejszych zakamarków biografii bożyszcza świata mody. Bertrand Bonello mierzy się z jego uzależnieniami od środków odurzających, nie skąpiąc odważnych scen orgii seksualnych. Kamera skrada się do jego świata, śledząc go od tyłu, a potem jest cichym obserwatorem, podglądaczem nawet tych najintymniejszych sytuacji. Użycie steadicam'u buduje efekt, jakby widz śledził go, chodził wokół tego świata, zaglądając z bezpiecznej odległości, bo jest się czego bać. Ten świat, pełen blichtru i luksusu, kryje w swoich zakamarkach gniazda węży, które wiją się, niosąc śmiertelny jad. Film nie ocenia i nie osądza, ale pozwala nam zajrzeć do środka i przekonać się, czy chcielibyśmy wejść do tej pięknej złotej klatki i zatrzasnąć się w niej na zawsze. Tak też jest z bohaterem historii, on się zatrzaskuje w tym świecie, który sam stworzył, a z którego nie ma już wyjścia. Jak sam mówi w filmie: „Stworzyłem potwora i muszę z nim żyć”.
Film ogranicza się do dwóch najgłośniejszych kolekcji: obrazoburczej „Liberasion” z 1971 i „kolekcji rosyjskiej” z 1976 roku nawiązującej do charakterystycznych kostiumów Rosyjskiego Baletu i Opery. Pierwsza wywołała oburzenie: w czasie rozkwitu nonszalanckiej hippisowskiej stylistyki, Saint Laurent proponuje kobietom, by ubierały się tak, jak ich matki, narzucając tym samym kult własnej rodzicielki oraz gwiazd filmowych z lat 40. Gazety nie zostawiły na nim suchej nitki, ale pół roku później stało się jasne, że dziewczyny jednak kupiły styl vintage. Druga kolekcja miała inspiracje orientalne i zapożyczała od Gauguina, Delacroix, Matisse'a i rosyjskiego Orientu. Scenariusz został podzielony na trzy rozdziały. Pierwszy to „Młody człowiek” – do kolekcji w stylu 1940 roku i tuż przed sławnym zdjęciem Saint Laurenta pozującego nago. Drugi – „Gwiazda”, od zdjęcia nago do końca romansu z de Bascherem. Trzeci – „YSL”, do 1976 roku, gdzie Yves staje się marką, tracąc kontakt z tym, kim był. Psychiatra, który go znał, nazwał go wówczas „windziarzem”, bo ciągle wspinał się do góry i spadał. Te trzy rozdziały zostały opatrzone tytułami: „Dzień”, „Noc”, „Zawieszenie”. Potem, z 1976 roku, akcja skacze do 1989, gdzie rolę Saint Laurenta odtwarza Helmut Berger – ciało się zmienia, ale głos wciąż należy do Gasparda. W filmie zastosowano montaż równoległy, awansując i cofając akcję. Jest to więc swego rodzaju podróż mentalna. Reżyser, jak sam mówi, chciał pokazać złotą klatkę, która rozpada się na kawałki. To jest również powód, dla którego nakręcił go na taśmie 35 mm. Dodaje ona kolorom, teksturom zmysłowości, której cyfra nigdy nie odda.
Film jest także świetnym kolażem zjawisk, zachodzących w życiu publicznym poszczególnych epok, w których tworzył Laurent. W pewnym momencie ekran podzielony jest na pół, gdzie po jednej stronie pokazane są w czerni i bieli wydarzenia polityczne: wojna w Wietnamie, zamieszki we Francji 1968, a po drugiej kolorowe zdjęcia kolekcji wykonanych w tym czasie przez projektanta. Ten kontrast pokazuje, że równolegle mogą istnieć dwa, tak różne światy – rozpacz przemian politycznych i triumf przemian kulturowych. Te dwa światy towarzyszą także samemu bohaterowi: triumf i rozpacz. Znakomitym dopełnieniem tych obrazków jest muzyka – zachwycająca. Zachwycająca i pełna rozmachu jest też scenografia.
„Saint Laurent” to film, który w sposób niezwykle wnikliwy pokazuje proces twórczy artysty i to, że za jego wizjami kryje się cały zespół niezwykle oddanych pracowników, a on sam jest marionetką w rękach finansistów, dla których najważniejsze są tylko trzy literki „YSL”, które widnieją na różnych produktach, jak lakier do paznokci, czy torebki. To przykra prawda, że artysta jako istota, człowiek nic nie znaczy, staje się tylko produktem na sprzedaż, dopóki trwa jego dobra passa. Jego wewnętrzne potrzeby i problemy są w tym procesie bagatelizowane. Poszukuje więc pocieszenia w narkotykach, nadmiernej lubieżności, suto zakrapianych imprezach, spełnianiu makabrycznych zachcianek. To jednak nie daje spokoju ducha, ale prowadzi do jeszcze większej desperacji.
Film Bertranda Bonello ze znakomitą kreacją Gasparda Ulliel'a, to dzieło bardzo uniwersalne i ponadczasowe. To film, który ogląda się zmysłami, a który nie koniecznie trzeba do końca rozumieć. Prawdziwa sztuka zresztą powinna być niezrozumiała. Sam Laurent w filmie określa to wspaniale, opisując swoje zaprojektowane wzory ubrań: „to powinno być jak jeden gest”. Film traktuje w równym stopniu o niebezpieczeństwach bycia sławnym, ale mówi też o tym, że obecnie bardziej liczy się być sławnym, niż robić coś wartościowego, bo tylko dzięki sławie i skandalom artysty może sprzedawać się jego dzieło. Dowiadujemy się tego z korespondencji prowadzonej z Warholem, który pisze, że sztuka go nudzi – tylko sława ma sens. To także smutny obraz świata, który odchodzi: sztuki, która przedstawia prawdziwe piękno, wartości i wysoką jakość wykonania, ustępując miejsca masowej, płytkiej, infantylnej i schlebiającej najbardziej prymitywnym gustom. Na szczęście przepiękny film „Saint Laurent” jest przykładem na to, że ten proces tak szybko nie nastąpi.