Obecnie na dużych ekranach niepodzielnie rządzą remake’i, sequele, prequele, sagi i trylogie. Przeważnie prowadzą tylko na liście box office’u, zaś pod względem artystycznym są, delikatnie rzecz ujmując, słabej jakości. W głównej mierze oryginał trzyma pewien poziom, zaś jego pochodne to tylko odcinanie kuponów (dolarów) od wcześniejszego sukcesu. W dzisiejszą politykę hollywoodzkich wytwórni filmowych wpisują się także adaptacje kinowe kultowych seriali. Z początkiem lata na ekrany kin wszedł właśnie taki twór. Tym więc sposobem Panie i Panowie - „Dryżyna A” powróciła. Wersja kinowa łączy w sobie remake i prequel, a zakończenie zwiastuje nam kolejne filmy pod szyldem „A-Team”. Jednakże obraz prezentuje zaskakująco niezły poziom.
„Dryżyna A” to historia czterech byłych żołnierzy elitarnej jednostki specjalnej wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych, którzy zostali wrobieni w zbrodnię, której nie popełnili. Aby oczyścić swoje imię, uciekają z więzienia i od tego momentu zaczyna się prawdziwie zwariowana akcja. Przyznam, że jako mała dziewczynka oglądałam ten serial namiętnie. Jednak niewiele z niego pamiętam. To, co zapamiętałam, to nieśmiertelny motyw muzyczny; przerysowana, przezabawna i niesamowicie czarująca czwórka głównych bohaterów oraz ujmująca naiwność fabuły, gdzie w trakcie szaleńczych pościgów czy strzelanin każdy (nawet schwarzcharakter) wychodził cało.
A jak przedstawia się współczesna wersja? W wersji kinowej nie mogło zabraknąć legendarnej muzyki z czołówki serialu. I to właśnie ten element, jako jedyny, nie został zmieniony, reszta musiała zostać podrasowana na potrzeby widza XXI wieku. W ten sposób bohaterami filmu nie są już weterani wojny w Wietnamie, ale żołnierze, którzy uczestniczyli w działaniach wojennych w Zatoce Perskiej. Akcja filmu nie dzieje się wyłącznie na terenie USA jak to było w pierwowzorze, ale dzięki szybkim środkom transportu, biegnie od Meksyku, przez Irak i Niemcy aż do Ameryki. Reżyser Joe Carnahan postanowił odrzeć współczesną Drużynę A z tej naiwności lat 80., którą posiadał serial. W kinówce czwórka nieustraszonych Rangersów nie waha się zabić człowieka, jeśli ten może zrujnować plan skrupulatnie ułożony przez „Hannibala” Smitha. W końcu też widowiskowe wypadki oraz wybuchy nie kończą się wyjściem poszkodowanych na zewnątrz i otrzepaniem garnituru. Jednakże w błędzie będzie ktoś, kto pomyśli, że „Drużyna A” anno Domini 2010 jest bardziej realistyczna, bardziej zbliżona do rzeczywistości niż oryginał. To film nafaszerowany spektakularnymi pościgami, efektownymi eksplozjami, brawurowymi strzelaninami, latającym czołgiem i robiącym śruby w powietrzu helikopterem. Wszystko wpisane w konwencję szaleńczego kina sensacyjnego, gdzie akcji nie mogą zatrzymać nawet prawa fizyki czy grawitacji. W dodatku obraz ma tak szaleńcze tempo, że po seansie można się poczuć jak po przejażdżce rollercoasterem w takt muzyki Sex Pistols.
Jeśli chodzi o najbardziej dyskusyjny element filmu, czyli nową obsadę - to jest naprawdę nieźle. Liam Neeson od udziału w „Uprowadzonej” uwodnił, że świetnie czuje się w kinie sensacyjnym. Jako Pułkownik John 'Hannibal' Smith spisuje się przyzwoicie, chociaż jego uśmiech z cygarem w zębach nie oczarowuje tak jak szelmowski uśmiech George’a Pepparda. Natomiast Bradley Cooper ma to szczęście, że przynależy to najfajniejszych męskich ekip w kinie i chociaż jest on stworzony do grania amantów, to świetnie czuje się w męskim gronie, co widać na ekranie. Na szczęście „Drużyna A” zapewnia mu i jedno, i drugie. Dzięki temu Cooper godnie zastępuje Dirka Benedicta. W roli szalonego Murdocka obsadzono Sharlto Copleya, który miał wymarzony debiut w „Dystrykcie 9”, a teraz udowadnia, że jest materiałem na genialnego, wszechstronnego aktora i trochę nieprzyjacielsko kradnie sceny swoim kolegom z planu. Najsłabiej z całej czwórki spisuje się Quinton 'Rampage' Jackson, kreujący postać B.A. Baracusa. Najmniej wyrazisty, najmniej skupiający uwagę na sobie. Możliwe, że związek z tym ma fakt, iż po pierwsze współczesny B.A. nie nosi już na szyi i rękach kilogramów złota, a przez to już nie świeci oślepiającym blaskiem, po drugie jego ukochane GMC zostaje zniszczone na początku filmu. Można by rzec, że król jest nagi. I dla niego, i dla widza nie jest to trafny zabieg. Na drugim planie zobaczymy ozdobę ekranu Jessicę Biel i fenomenalnego Patricka Wilsona w roli zdziecinniałego agenta CIA.
Kinowa wersja to seans obowiązkowy dla fanów serialu. Ci zagorzali na pewno znajdą wiele niesatysfakcjonujących ich elementów, ci mniej zagorzali (w tym ja) potraktują film bardzo sentymentalnie, czyli jako wehikuł czasu do lat dzieciństwa, gdzie nawet serial akcji był tak słodko, niewinnie naiwny. Poza tym nowy film Carnahana to pozycja godna uwagi dla wszystkich miłośników męskiego kina, nafaszerowanego brawurową akcją i humorem na poziomie. Miła pozycja na upalne dni.