Dziwny, mroczny budynek zupełnie pośrodku niczego. Budynek, który nie tylko wygląda jak architektoniczny potworek, ale i ma upiorne wnętrze. To właśnie ten budynek, niczym tajemniczy labirynt z „Cube”, jest bohaterem obrazu „Zamurowani” w reżyserii Gillesa Paquet-Brennera.
Samatha Walczak, świeżo upieczona pani inżynier, ma opracować plan wyburzania otoczonego złą sławą budynku. Przed laty w ścianach przeznaczonej do zniszczenia budowli odnaleziono kilkanaście osób, które zostały żywcem zamurowane, i to z samym genialnym architektem Malestrazzą na czele. Miejsce jest opuszczone, a samą konstrukcję zamieszkują jedynie cztery osoby. Sam, wykonując swoją prace stara się poznać historię tej niesamowitej budowli, w tym ostatnim pomaga jej piętnastoletni Jimmy, syn opiekunki domu. Chłopak bardzo angażuje się w znajomość z panną Walczak, niestety dla Samanthy wróży to same kłopoty.
Muszę przyznać, że sam pomysł na „Zamurowanych” jest całkiem interesujący. Jednak mimo że uczynienie z przestrzeni nie tylko miejsca akcji, ale także swoistego bohatera wciąż jest ciekawe i moim zdaniem jeszcze niewyeksploatowane, to zakończenie psuje smak i całkowicie rozczarowuje, zaprzepaszczając dobrą historię. Prawdą jest, że nie wiem sama, jakiego finału i rozwiązania akcji się spodziewałam, pewna jestem jednak, że na sto procent nie było to coś ocierającego się o happy-end. Za kanwę scenariusza posłużyła nowela Serge'a Brusollo i zastanawia mnie, czy zakończenie było równie banalne, czy po prostu potencjał drzemiący w książce został żywcem zamurowany.
Wiadomo jednak, że w thrillerze nie fabuła jest najważniejsza, ale klimat. I tu udało się stworzyć mroczną i niepokojącą atmosferę, może nie aż tak działającą na wyobraźnię, jak miasteczko Sillent Hill, ale jednak. I choć nie ma tu mowy o wspomaganiu obrazu przez muzykę (bowiem jakoś niepostrzeżenie przemknęła ona przez moje zmysły nie pozostawiając ani śladu) czy o sile samej historii, samo przedstawienie przestrzeni daje sobie znakomicie radę. Kręte korytarze, industrialne i ciemne wnętrza, usytuowanie architektonicznego potworka (rzekomo będącego dziełem geniusza) na zupełnym pustkowiu, sprawiają, że widz nie tylko odczuwa ciekawość, ale i niepokój właśnie. Do tego postacie pojawiające się na ekranie aż iskrzą od panującego w budynku napięcia, a powietrze Aż gęste jest od tajemnicy.
I na tym koniec, bo mimo tych zalet, jak wspomniałam wyżej, reżyser nie udźwignął swego dzieła. Od momentu kiedy Sam wpada w miłosną pułapkę Jimmiego mroczny klimat znika, a odbiorca odlicza minuty do końca. Do tego po raz kolejny głęboko się zastanawia nad logiką działań bohaterów i puka się w głowę, bo dobrze wie, ze nikt normalny nie poszedłby taką drogą. Nic dziwnego, bo zachowania postaci mają tyle wspólnego z rzeczywistością co Tęczowe Misie. A samo zakończenie jest może i odrobinę zaskakujące, ale w sumie szczęśliwe – zło zostaje ukarane, a dobro i geniusz zwyciężają. Niestety dość to banalne.
Aktorsko też nie jest wybitnie, ale jak tu się pokazać w takiej kreacji? Niemniej jednak cała obsada wywiązuje się ze swojego zadania poprawnie. Być może na większą uwagę zasługuje Pascal Greggory w roli Malestrazzy, nie wiem tylko, czy to bardziej zasługa kunsztu aktorskiego czy charakteryzacji.
To by było na tyle. Przyznam, że uczucia mam mieszane i nie wiem, czy film polecić szerszej rzeszy odbiorców. Obejrzeć można na pewno, bo na smutny, jesienny wieczór przy pizzy pozycja wydaje się nawet udaną. W wolnej chwili, w myśl zasady „z braku laku, dobry kit”, nawet polecam, choć bez większego przekonania i gorliwości.