„Mroczny rycerz powstaje” to pożegnanie Nolana z Batmanem. Pożegnanie w najlepszym stylu i z wielką klasą. Najlepiej film określa słowo zwieńczenie, bez osiadania na laurach – jest to po prostu kawał dobrej roboty, 2:45 min. kina na najwyższym poziomie.
W trzeciej części Batmana, Bruce powraca z wakacji ażeby trochę posprzątać. Gotham City grozi całkowita zagłada, dodatkowo panoszy się w nim Selina Kyle, czyli Kobieta – Kot (choć jak dla mnie w tych lateksowych wdziankach mogłaby paradować sobie dalej bezkarnie). Jest też oczywiście czarny charakter, który ma w sobie nieco mniej wdzięku – Bane, „czyste zło”, bohater, którego trudno polubić, aczkolwiek w kategorii czarnych charakterów na swój sposób uroczy. Bane to zresztą bardzo mocny punkt w filmie, nie tylko pod względem masy ciała. Choć Nolan miał świadomość o czym wspominał w wywiadach, iż nie uda mu się wprowadzić postaci, która dorówna popularnością Jokerowi, to i tak nie możemy narzekać. Bane robi wrażenie, a sceny walk z Batmanem usatysfakcjonują nawet wiernych fanów Andrzeja Gołoty.
W filmie Nolana wszystko jest takie, jak tego oczekujemy. Perfekcyjnie dopracowana fabuła, widowiskowość, symbolika, ogromna dawka patosu, który nie drażni i świetna muzyka. Trudno zresztą się temu dziwić skoro film stworzyła ekipa, która oscarowymi statuetkami mogłaby obdzielić nawet polskich celebrytów i jeszcze by kilka zostało. A wiadomo, że mamy ich na pęczki (celebrytów, nie Oscarów), w końcu ażeby zaistnieć wystarczy np. być widzianym z kimś, kto był widziany obok kogoś, kto był widziany jak głaskał kota Kuby Wojewódzkiego. Oscarowy jest tu odtwórca głównej roli Christian Bale („Fighter), Marion Cotillard („Edith Piaf – Niczego nie żałuję”), Michael Caine („Wbrew regułom”), Morgan Freeman („Za wszelką cenę”), reżyser obrazu Wally Pfister („Incepcja”), projektantka kostiumów Lindy Hemming („Topsy-Turvy”), twórca muzyki Hans Zimmer („Król lew”), czy odpowiedzialni za efekty specjalne i wizualne Paul Franklin i Chris Corbould („Incepcja”). Jak widać Nolan zebrał naprawdę nienajgorszą gromadkę i choć statuetka Oscara powoli przestaje być wyznacznikiem jakości, w tym wypadku nie można mówić o pomyłkach i niezasłużonych peanach.
Pozostaje mi tylko zaprosić do kin, choćby po to, ażeby zabić niesmak, który pozostawił po sobie „Prometeusz”. Niech „Mroczny Rycerz powstaje” będzie niczym wyjście na lody po wizycie u dentysty. Chyba każdy z nas zna przyjemność płynącą z takiego wyjścia.