Okres niewolnictwa to jeden z najmroczniejszych fragmentów historii Ameryki. Hollywoodzcy filmowcy wielokrotnie już podejmowali próbę rozprawienia się z własną przeszłością z lepszym, bądź gorszym skutkiem. „Zniewolony. 12 Years a Slave” to historia oparta na faktach zawartych w książce o tym samym tytule, ukazującej dramatyczne wspomnienia Solomona Northupa. Obraz Steva McQueen’a chyba jednak najlepiej ukazuje cierpienie czarnoskórych obywateli oraz beznadzieję ich sytuacji. Efekt ten został osiągnięty głównie dzięki doskonałej obsadzie aktorskiej oraz poruszającej muzyce autorstwa samego Hanza Zimmera! Czy jest to dzieło godne Oscara? Na pewno w poszczególnych kategoriach ma spore szanse zdobyć kilka statuetek, ale jeżeli chodzi o główną nagrodę to wydaje mi się, że faworytem być nie powinien.
Rzecz ma miejsce w XIX wieku. Solomon Northup to szanowany obywatel Nowego Jorku z piękną żoną u boku i dziećmi. Pod namową dwóch dżentelmenów postanawia wziąć udział w cyrkowym spektaklu, podczas którego będzie grał na skrzypcach. Solomon zamiast do cyrku trafia jednak w ręce handlarzy niewolników i zostaje przetransportowany na plantację trzciny cukrowej. W jednej chwili traci całe swoje wcześniejsze życie i z wolnego człowieka zmienia się w Platt’a – istotę (bo trudno sposób jego egzystencji nazwać ludzkim) bez praw i godności, za to z wielką nadzieją na przetrwanie.
Steve McQueen, reżyser wciąż na dorobku, podjął się nie lada wyzwania. Do tej pory mimo sporej ilości filmów, w których przewijał się temat niewolnictwa, był on przykryty pewnego rodzaju parasolem bezpieczeństwa, a cierpienie „nigger’sów” wydawało się być ciągle niedopowiedziane. Przełomowy okazał się zeszłoroczny hit Tarantino „Django” ukazujący, oczywiście z przymrużeniem oka, ale dość dobitnie istotę wyzysku rasowego, który jeszcze nie dalej jak 100 lat temu był rzeczywistością wielu czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych. „Zniewolony” jeszcze drastyczniej oddaje brutalność z jaką wielcy plantatorzy traktowali „swoją własność”. Ukazuje także, jak ludzie zaślepieni chęcią zysku i ogólnie przyjętym prawem, przestają wierzyć w człowieczeństwo.
Największą zaletą filmu jest przede wszystkim świetnie dobrana ekipa aktorska. Zacznę od głównego bohatera, w którego wcielił się Chiwetel Ejiofor (do tej pory znany głównie z drugoplanowych ról). Aktor ujął mnie swoją starannością i przekonującym sposobem oddania wierności postaci. Popis możliwości zaprezentował natomiast Michael Fassbender odgrywający rolę okrutnego właściciela plantacji -Edwina Epps’a. W kwestii kandydatów do Oscara za rolę drugoplanową w obecnej chwili pochodzący z Niemiec aktor wyrasta na mojego faworyta. Dodatkowym smaczkiem dla widza mogą być przewijające się znane postacie w mniej lub bardziej istotnych rolach. Ja osobiście odhaczyłem sobie Benedicta Cumberbatcha (Sherlock!), Sarę Paulson (American Horror Story) i Paula Giamatti (m.in. „Idy Marcowe” i „Iluzjonista”). Wisienką na torcie jest dość zabawny epizod Brada Pitta, w którym spadający z nieba niczym anioł odmienia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki los biednego Platta.
Teraz kilka słów o muzyce. Hans Zimmer to postać, której w Hollywood nie trzeba nikomu przedstawiać. Autor muzyki m.in. do „Gladiatora”, „Piratów z Karaibów” czy „Króla Lwa”- to niekwestionowany mistrz w budowaniu napięcia i dawkowaniu emocji. Nie inaczej było w „Zniewolonym”, gdzie muzyka nie tylko jest idealnym tłem akcji, ale czasami wręcz ją prowadzi. Pochwały należą się również za zdjęcia i montaż produkcji. Jedyne do czego można by się przyczepić to przewidywalny scenariusz. Od mniej więcej połowy filmu można bez problemu domyślić się zakończenia.
Jak to zwykle bywa początek roku obfituje w bardzo dobre produkcje. „Zniewolony. 12 Years to Slave” wpisuje się w tę konwencję. Jest to kino nie tylko dla fanów dramatów i miłośników historii, ale każdy powinien znaleźć w nim coś dla siebie. Film doskonale oddaje klimat XIX-wiecznej plantacji niewolników, gdzie krew, pot i łzy mieszają się z historią początków bluesa.