Jak sam tytuł wskazuje, „Blue Jasmine” to obraz dojmująco smutny, ba niemalże dołujący. Prawda, że Allen nigdy nie był aż tak Allenowski… bo w jego najnowszym obrazie jest i satyra na wyższe sfery i ironiczne podejście do życia, wszystko aż skrzy inteligencją, niemniej jednak „Blue Jasmine” bliżej do tragifarsy niż błyskotliwej komedyjki w stylu „Drobnych cwaniaczków”.
Jasmine – kobieta na życiowym zakręcie, która straciła wszystko: męża, syna, dom, pieniądze i status społeczny. Dwie ostatnie rzeczy bolą ją najbardziej, bo nagle musi zejść z piedestału i stawić czoła życiu normalnych śmiertelników. Żeby uciec od przeszłości i trochę się pozbierać, Jasmine przyjeżdża do San Francisco, do swojej przybranej siostry – Ginger, która żyje w całkowicie innym, dla Jasmine plebejskim świecie. Życie kobiety na zakręcie z nerwicowym bezdechem wcale się jednak układać nie chce… a ucieczka z Nowego Jorku nic nie daje, bo Jasmine nieustanie przeżywa chwile z jej starego życia, od których zdaje się nie chcieć do końca wyzwolić.
W „Blue Jasmine” jest smutno i duszno. Bohaterowie dotknięci kryzysem są spoceni i niekoniecznie okładkowo piękni. I to Jasmine niezwykle brzydzi. Tak samo jak cały brud normalnego życia, w którym nagle musi się odnaleźć. Praca ją brzydzi, zwykli ludzie, pokroju Ginger i jej narzeczonego Chilla ją mierżą… Jasmine skryta za nieodłącznym żakietem Chanel czuję niesmak, na który nie pomagają łykane garściami psychotropy zapijane Martini, czy innym trunkiem. Lata nic nie robienia dają o sobie znać i Jasmine jest zagubiona jak mała dziewczynka w wielkiej, nieprzyjaznej dżungli otaczającego ją świata. Z niedostosowaniem, a nawet brakiem chęci dostosowania się, przypomina Południe w powieści Margaret Mitchell, które nie chce pogodzić się z faktem, że ich świat przeminął z wiatrem.
I to chyba Allena najbardziej interesuje – studium jednostki niedostosowanej o neurotycznej osobowości, niepogodzonej zupełnie z sytuacją. Co tragiczne w swoim wydźwięku, zdaje się, że szczęście i swoje miejsce Jasmine odnajduje właśnie w przeżywanej przeszłości, ciągłych złudzeniach i kłamstwie. Zamiast tak charakterystycznego dla amerykańskiego kina happy endu dostajemy zakończenie zdecydowanie w kolorze blue. Zresztą nie ma co ukrywać, sama Jasmine jest postacią od początku do końca tragiczną i to w klasycznym greckim wydaniu. Od początku wiemy, że jej się po prostu nie uda, a finał całej opowieści nie może być szczęśliwy… a jak dodamy, że całe nieszczęście sprowadziła na siebie sama, obraz kobiety upadłej układa się w kompletną całość.
Aktorsko jest oscarowo. Cate Blanchett bryluje, kradnie każdą scenę, w której się pojawia, a prawie nie znika z ekranu. Znerwicowana, w stresowej sytuacji, pozbawiona oddechu i powtarzająca nerwowo zdanie „co ja tu robię” kobieta na zakręcie jest w jej wykonaniu po prostu mistrzowska. Chłód w kontaktach ze zwyczajną, biedną społecznością San Francisco bije od jej całej postaci. Aktorstwo Blanchett jest tak klasyczne, eleganckie i idealne jak żakiety Chanel, z którymi Jasmine się nie rozstaje. Znakomita jest również Sally Hawkins wcielająca się w postać siostry Jasmine - Ginger. Udaje jej się gładko wejść w rolę dziewczyny z sąsiedztwa.
Wielbicieli Allena zachęcać pewnie nie trzeba. Tych, którzy twórczości Nowojorczyka nie lubią, zachęcać się nie powinno, bo „Blue Jasmine” to film smutny i duszny, w przypadku którego trudno mówić o seansie dla rozrywki. Polecam za to wszystkim, którzy dobrze czują się w towarzystwie dobrego psychologicznego dramatu, zgłębiającego ludzką osobowość i odzierającego świat z wszelkich złudzeń.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Kino Świat - dystrybutorem filmu na DVD.