Nie będę porównywała długometrażowego „Seksu w wielkim mieście” (reż. Michael Patrick King) ani z serialem telewizyjnym, który swego czasu bił rekordy popularności, ani z książkowym pierwowzorem autorstwa Candace Bushnell. Powód jest prosty i być może świadczy o mojej ignorancji, ale nie zapoznałam się z żadną z wyżej wymienionych pozycji. Mam jednak nadzieje, że to pozwoliło mi podejść do obrazu w sposób wręcz dziewiczy.
Fabuła „Seksu w wielkim mieście” w całości zdominowana jest przez perypetie czterech kobiet, co ważne mieszkanek Nowego Jorku (w końcu to tytułowe wielkie miasto), w okolicach czterdziestki. W ciągu lat dwudziestu, przebojowe i zabawne babeczki zdążyły się ustatkować. Weszły w mniej lub bardziej zalegalizowane, stałe związki, pojawiły się dzieci. Mimo wszystko Carrie, Miranda, Samantha i Charlotte nie zapominają o przyjaźni, nadal znajdują dla siebie czas i wspierają się, jak tylko mogą. Pytanie tylko, jak długo potrwa ta nowojorska sielanka…
„Sex w wielkim mieście” to nie tyle komedia romantyczna, choć zawiera elementy charakterystyczne dla tego gatunku, co oderwany od rzeczywistości obraz obyczajowy. Główne bohaterki to cztery ambitne kobiety, które osiągnęły wiek, w którym doskonale wiedzą czego chcą i nie boją się po to sięgać. Niezależnie od tego czy jest to seks, miłość, torebka Luis Vuitton czy buty za pięćset dolarów. Do tego należy dorzucić snobistyczny, kolorowy i krzykliwy Nowy Jork. Moda, imprezy, piękne kobiety i bogaci mężczyźni. Świat niemal idealny.
W tę bajkową fabułę twórcy „Seksu w wielkim mieście” starają się wpleść problemy zwykłych ludzi: zdradę, samotność, opuszczenie, godzenie się z porażką i upokorzeniem. Oczywiście bohaterki z wszystkich opresji wychodzą zwycięsko. Poza tym jak przystało na bajkę, wszystko kończy się happy endem. Narratorka, pisarka Carrie Bradshaw niczym nowojorski kapciuszek znajduje miłość życia, Miranda wraca do męża i na nowo odkrywa jego zalety, Chrlotte spodziewa się upragnionego dziecka, a Samantha wraca na właściwą sobie drogę… seksoholiczki – zdobywczyni. Do tego dochodzi historia piątej kobiety – młodziutkiej (przynajmniej w porównaniu z głównymi bohaterkami) Louise, która w Nowym Jorku poszukuje miłości (zupełnie jak Carrie dwadzieścia lat wcześniej, pewnie dlatego pisarka dostrzega w niej kawałek siebie, i to całkiem spory kawałek), a ostatecznie odnajduje ją w rodzinnym St. Louise.
Przyznam szczerze, że odrealniona fabuła i światek Nowego Jorku wielkiego wrażenia na mnie nie robią. Być może dlatego, ze należę do zupełnie innego świata. Muszę jednak przyznać, że obiektem mojego pożądania nie są ani markowe ciuchy, ani wielkie historie miłosne z happy endem, ale grupa przyjaciółek, która potrafi się wspierać, śmiać i płakać razem. To chyba coś naprawdę wyjątkowego.
Moim zdaniem „Seks w wielkim mieście” to zdecydowanie babskie kino. Obraz Michaela Patricka Kinga nadaje się idealnie na jesienne wieczory, szczególnie w gronie przyjaciółek.