„Max Payne”, ekranizacja znakomitej gry komputerowej z 2002 roku, już na długo przed swoją premierą budziła spore emocje, szczególnie wśród fanów elektronicznej opowieści o żądnym zemsty policjancie. Wszystko to za sprawą znakomitych zwiastunów i zdjęć, które pozwalały mieć nadzieję, że przynajmniej w połowie niesamowity klimat z gry został przez twórców kinowej wersji zachowany. Sam, jako jeden z sympatyków tej strzelanki, z taką właśnie nadzieją zabrałem się za oglądanie długo oczekiwanego dzieła Johna Moore'a i choć po seansie uczucia wciąż mam mieszane, bawiłem się całkiem nieźle. Ale zacznijmy od początku...
W przypadku ekranizacji gier zmiany w fabule wydają się być nieuniknione. Historia opowiedziana w dziele Remedy Studios (producent gry) była jednak na tyle rozbudowana, że nawet bez większej ingerencji nadawała się do przeniesienia na duży ekran. Mimo to, twórcy filmu postanowili nieco w niej namieszać i dać tym samym powód do narzekania najbardziej zagorzałym sympatykom Maxa. Zmian jest całkiem sporo, na całe szczęście nie mają zbyt dużego wpływu na główny wątek, który pozostał nietknięty. I tak, filmowa historia kręci się wokół Maxa Payne'a, policjanta, który mimo upływu czasu, nie może pogodzić się z utratą swojej żony i córki oraz faktem, że winni ich śmierci nie zostali ukarani. Na własną rękę bada sprawę, poszukując nowych wątków. Ważny ślad pojawia się po 3 latach od tragicznego wydarzenia i ma związek z tajemniczym narkotykiem o nazwie Walkiria. Wrobiony w morderstwo i opuszczony przez przyjaciół Max, zdany tylko na siebie i pomoc tajemniczej Mony Sax, rozpoczyna swoją krucjatę przeciwko ludziom, którzy w tak drastyczny sposób odebrali mu rodzinę.
Zdecydowanie trudniej, niż ze zmianami w fabule, pogodzić się z faktem, że w filmie Johna Moore'a jest tak mało czystej akcji, czyli tego, co było esencją gry. Na porządną strzelaninę z efektownymi spowolnieniami czasu (które były znakiem rozpoznawczym elektronicznego Maxa) trzeba czekać niemal godzinę. Kolejne sekwencje walk są już niestety tak samo efektowne, jak krótkie. Szkoda, bo choć przeciwny byłem robieniu z ekranizacji jedynie pretekstu do zaprezentowania coraz to nowszych efektów specjalnych i widowiskowych strzelanin, to jednak teraz jest ich zdecydowanie za mało. Tym bardziej, że tak dużo czasu poświęcono na ukazanie narkotycznych wizji gliniarza i innych bohaterów, które choć robią wrażenie, po jakimś czasie zaczynają po prostu nużyć.
Czytając moje powyższe wywody, można zacząć dochodzić do wniosku, że „Max Payne” okazał się niewypałem. Nic z tych rzeczy. Oprócz kilku mankamentów, ma on kilka bardzo ważnych zalet, przede wszystkim kapitalne odwzorowanie świata gry. Zwłaszcza zdjęcia miasta robią niesamowite wrażenie i budują znany wszystkim graczom klimat. Świetne prowadzenie kamery, która momentami podąża za głównym bohaterem, ciekawe, komiksowe ujęcia postaci, nieustająco padający śnieg - to co widzimy na ekranie wydaje się żywcem wyjęte z komiksu, który był formą przedstawienia fabuły w grze. Po dodaniu do tego narracji głównego bohatera i bardzo dobrej muzyki „Max Payne” okazuje się prawdziwą ucztą dla oka i ucha, zwłaszcza, jeśli miało się wcześniej okazję samemu wcielić się w głównego bohatera. Osoby nie znające pierwowzoru także nie będą narzekać - zachywycą się po prostu świetną, mroczną atmosferą.
Największą niewiadomą, a tym samym przedmiotem większości dyskusji dotyczących filmu przed jego premierą było obsadzenie w roli głównej Marka Wahlberga. I choć dalej można mieć wątpliwości, czy aby na pewno był to najlepszy wybór, to jednak Wahlberg nie „położył” obrazu Moore'a, co przepowiadali jego najzagorzalsi przeciwnicy. Aktor całkiem dobrze poradził sobie z niezbyt wymagającym scenariuszem - nie irytuje nawet jeden wyraz twarzy, który zachowuje przez cały czas - w końcy to ekranizacja gry. Całkiem nieźle zaprezentowały się też filmowe siostry, czyli Mila Kunis i Olga Kurylenko, choć w przypadku nowej dziewczyny Bonda jest to raczej epizod niż poważna rola. Kunis też nie pojawia się na ekranie za często, jednak wydaje się trafionym wyborem do odegrania postaci Mony Sax. Nie ukrywam, że także ze wzgledu na urodę.
Podsumowując filmowy „Max Payne” nie jest pozbawiony wad. Co więcej, ma ich nawet całkiem sporo. Mimo to nie mogę jednak powiedzieć, że film jest zły, bo to obok „Silent Hill” najlepsza jak dotąd ekranizacja gry komputerowej, jaka trafiła do kin. Ciężka atmosfera, świetne zdjęcia i dopasowana muzyka gwarantują ponad półtorej godziny rozrywki na dobrym poziomie. A więcej akcji dostaniemy zapewne w drugiej części, bo Max Payne nie powiedział jeszcze ostatniego słowa - każdy, kto nie pójdzie za przykładem tłumu i nie opuści sali kinowej aż do zakończenia napisów końcowych, przekona się o tym osobiście.