Denzel Washington przez lata wspaniałej kariery wyrobił sobie taką markę, że po filmy z jego udziałem można sięgać w zasadzie w ciemno. Może nie wszystkie są arcydziełami rzucającymi na kolana zarówno widzów i krytyków, ale przyznać trzeba, że w zdecydowanej większości są to bardzo udane produkcje. „John Q” miał swoją premierę w 2002 roku, jednakże dopiero niedawno miałem okazję zapoznać się z tym obrazem. Okazało się jednak, że stanowi on wyjątek od powyższej reguły, ponieważ jest filmem co najwyżej przeciętnym.
John Quincy Archibald (Washington) prowadzi skromne życie u boku najdroższych mu osób – żony (Kimberly Elise) i synka (Daniel E. Smith). Rodzina z trudem wiąże koniec z końcem, jednak prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają, gdy mały Mike niespodziewanie mdleje podczas meczu bejsbolowego. Lekarze wykrywają u chłopca poważną wadę serca, a jedynym wyjściem na uratowanie mu życia jest transplantacja. Operacja ta kosztuje jednak ćwierć miliona dolarów, Archibaldowie zaś nie posiadają nawet kwoty niezbędnej na zaliczkę (75 tysięcy dolarów), która pozwoliłaby wpisać ich syna na listę biorców. Co więcej, ubezpieczenie pracującego na pół etatu Johna nie pokrywa kosztów zabiegu. Zrozpaczeni rodzice rozpoczynają mozolną zbiórkę pieniędzy, jednak zarząd szpitala – nie widząc szans na wpłatę chociażby zaliczki – postanawia wypisać chłopca z placówki, tym samym skazując go na pewną śmierć. Zdesperowany ojciec barykaduje się wraz z zakładnikami w szpitalnej izbie przyjęć, po czym żąda, by jego dziecko trafiło na listę biorców...
Zaczyna się intrygująco – od świetnie nakręconego (znakomite zdjęcia!) wypadku samochodowego. Natychmiast po nim akcja przenosi się do domu Archibaldów. Widz poznaje ich codzienność, wzajemne relacje, problemy, po prostu życie. Obserwuje także ich dramat, kiedy to Mike trafia do szpitala, a bezduszny zarząd widzi w chłopcu jedynie klienta, a nie pacjenta. Do tego momentu film jest naprawdę dobry – u widza narasta współczucie dla bohaterów, a jednocześnie złość na idiotyczny system, w którym prawo do zdrowia mają tylko ci, którzy są w stanie za nie zapłacić. Niestety, od chwili kiedy John Quincy Archibald zaczyna terroryzować szpital, film przemienia się w typową hollywódzką papkę. Po zakładnikach nie widać śladu napięcia zaistniałą sytuacją, a co dopiero mówić o przerażeniu, które powinno gościć na ich twarzach. Zachowanie ich jest wprost idiotyczne (kłótnia pary kochanków) i wyjątkowo nienaturalne, no bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że porwani ludzie nic sobie nie robią z wymachującego bronią przed ich oczami mężczyzny, a co więcej spokojnie dyskutują z nim na tematy związane ze służbą zdrowia. Podobnych „kwiatków” jest tu niestety więcej...
Co może dziwić, filmu wcale nie ratuje aktorstwo, które jest jedynie poprawne. Żadna z kreacji nie pozostaje na dłużej w pamięci, gdyż po prostu od takich aktorów jak Washington czy Robert Duvall (a nawet Ray Liotta i James Woods) oczekiwać należy znacznie więcej. Tutaj zaś można odnieść wrażenie, że wspomniani aktorzy po przeczytaniu fatalnego scenariusza (autorstwa Jamesa Kearnsa) uznali, że nawet ich kunszt nie pomoże uratować tej produkcji, więc nie ma sensu się wysilać ;)
Szkoda zmarnowanego potencjału, jaki niosła ze sobą ta historia. Wydawało się, że reżyser Nick Cassavetes podejdzie do tematu bardzo osobiście, gdyż jego córka – której notabene film jest dedykowany – ma wrodzoną wadę serca. Początkowo nawet można było odnieść takie wrażenie, jednak później reżyser wykonał obrót o 180 stopni i poszedł po najmniejszej linii oporu, wypełniając swój film tanim i oklepanym efekciarstwem, przez co rozwój wypadków daje się przewidzieć bez większych problemów. Szkoda, bo tak ważny temat zasługuje na odpowiednie potraktowanie, jednak w przypadku „Johna Q” wydaje się on być tylko dodatkiem do wątku sensacyjnego żywcem wyjętego z „Negocjatora”. Tylko że chyba nie o to chodziło...