Polskich widzów od dawna nie dziwi, że zagraniczne premiery filmowe wchodzą z kilkumiesięcznym opóźnieniem do polskich kin. Jednak na film Davida Slade'a trzeba było czekać naprawdę długo, bo prawie dwa lata. Przyznam się jednak szczerze, że nie należałam do grona osób, które niecierpliwie czekały na filmową adaptację komiksu Stevena Nilesa i Bena Templesmitha „30 dni nocy”, a na seans tego filmu trafiłam zupełnie przypadkowo. Ku mojemu zaskoczeniu, horror o wampirach nie okazał się kolejną katastrofą gatunkową.
„30 dni mroku” to historia grupy mieszkańców jednego z małych miasteczek na Alasce. Gdy nadchodzi coroczna, prawie jednomiesięczna całkowita ciemność, większość mieszkańców wyjeżdża. Pozostają tylko nieliczni, aby dopilnować porządku w tym mroźnym miejscu. Jednak nie zdają sobie sprawy, że w miasteczku pojawili się śmiertelnie niebezpieczni obcy, którzy dysponują niezwykłymi zdolnościami. Gdy słońce zajdzie na tak długi czas, zacznie się walka o (prze)życie.
To, co jest mocną stroną „30 dni mroku”, to znakomite zdjęcia (Jo Willems). Bardzo klimatyczne, znakomicie skomponowane i świetnie zrealizowane. Samo umiejscowienie akcji filmu na Alasce, dało wspaniałe pole do popisu twórcom filmu. Mroźny, śnieżnobiały krajobraz sam w sobie jest zachwycający, ale równocześnie stanowi znakomite tło dla krwawych poczynań wampirów. Już pierwsze ujęcie bezmiaru śnieżnej przestrzeni nasuwa myśl, iż ta czysta biel będzie dobrze komponować się z karminowymi plamami krwi. Z tym dobrze dobranym krajobrazem wybornie uzupełnia się muzyka skomponowana przez Briana Reitzella, która buduje napięcie w filmie i podkreśla atmosferę grozy i niebezpieczeństwa. Jeśli chodzi o samo aktorstwo, to nie jest ono ani wybitne, ani rażąco złe, co w tym gatunku jest już naprawdę dużym sukcesem.
W filmie Slade'a znajdą się także słabe strony. Scenarzyści (Steve Niles, Stuart Beattie, Brian Nelson) chyba nie zapoznali się z twierdzeniem Alfreda Hitchcocka, że film należy rozpocząć trzęsieniem ziemi, a potem trzeba stopniowo wzmagać nastrój grozy. W „30 dniach mroku” tok narracyjny jest tak poprowadzony, że w połowie filmu napięcie opada i z ekranu zaczyna wiać lekką nudą. Jestem pewna, że jeśli film skrócono by o 20 minut, mogłoby się obyć bez dłużyzn, a całość trzymałaby równy poziom, ponieważ samo ukształtowanie narracji ma swój cel. „30 dni mroku” to obraz, który skupia się przede wszystkim na problemie ludzkiej natury, a głównie na mrocznych zakamarkach naszej duszy. Slade w pewnym momencie zwraca uwagę widza głównie na nieliczną grupę ludzi, która przeżyła pierwsze ataki wampirów. To ich sposób walki o przeżycie jest tutaj najważniejszy. W czasie śmiertelnego niebezpieczeństwa budzą się w niektórych demony, które stają się niebezpieczne dla nich samych i bliskiego otoczenia, zaś inni w chwili próby stają na wysokości zadania i spełniają swój obowiązek, stając się zarazem bohaterami; są też tacy, którzy przeobrażają się z niepozornych ludzi w prawdziwych wojowników. Chyba najważniejsze zdanie w filmie wypowiada barmanka. Sens jej wypowiedzi jest taki, że gdy nastaje noc budzą się w nas demony, dlatego w miasteczku zabronione jest na ten czas spożywanie alkoholu, by nie wzmagać tendencji do przejścia na ciemną stronę. I właśnie tym są dla mnie wampiry atakujące miasteczko w „30 dniach mroku”. Są naszymi wewnętrznymi demonami, naszymi najmroczniejszymi koszmarami. Dlatego pojawiają się znikąd, a po 30 dniach nocy odchodzą w niebyt.
Reasumując, „30 dni mroku” to naprawdę dobry film w swoim gatunku. Wampiry w filmie są śmiertelnie niebezpiecznymi kreaturami. Nie ma tutaj miejsca na wampiry, które mają dylematy moralno-ontologiczne (co w obecnych trendach filmowych jest bardzo popularne). Oczywiście „30 dni mroku” nie jest filmem dla wszystkich. Jednak myślę, że widzowie, którzy lubią bać się w kinie nie będą zawiedzeni.