Tego filmu nie ogląda się przy popcornie. Trzeba w niego wniknąć całym sobą, kontemplować akcję, choć jest początkowo niespieszna. Przypomina miejscami obrazy Abbasa Kiarostamiego, a miejscami „Wielką ciszę”, nagrodzoną w tej samej kategorii w Cannes kilka lat wcześniej. „Ludzie Boga” dostali bowiem Grand Prix i zostali ogłoszeni największą sensacją festiwalu. Wyobrażam sobie, co przeżywali ludzie show-businessu, wyfiokowani i ubrani u najdroższych projektantów, oglądając film o trwaniu ubogiego zakonu, żyjącego z dóbr ziemi i z tą ziemią całkiem związanym. Podobno była długa cisza po projekcji. A potem - rzęsiste brawa.
A historia jest prosta. W górach Atlasu, w miejscowości Tibhirine, od wieków w symbiozie ze społecznością żyje zakon trapistów. Dni zakonu upływają na wspólnych śpiewach, modlitwie, odwiedzinach starszyzny muzułmańskiej w wiosce, leczeniu i doradzaniu w problemach osobistych. Widać, że bracia są kochani przez mieszkańców, mają powszechny szacunek i mogą liczyć w zamian na drobną pomoc przy codziennych zajęciach. Ten idylliczny obraz psuje pojawiająca się grupa radykalnej bojówki islamskiej, która żąda lekarstw. Trzeźwość umysłu przeora zakonu, Christiana (przejmujący Lambert Wilson), zapobiega przepychankom i zjednuje mu sympatię szefa bojówki. Idylla powraca na chwilę, ale zakonnicy mają przeświadczenie o fatalnym losie klasztoru...
Akcja w zasadzie rozpoczyna się na dobre od rozmów braci o tym, czy pozostać w klasztorze, czy wyjechać. Początkowo połowa opowiada się za wyjazdem. Ma za złe przeorowi, że zdecydował za nich, że nie chce ochrony rządu i że będzie w klasztorze, dopóki będzie mógł. Ale potem jesteśmy świadkami przemiany w obrębie społeczności. Więcej – wchodzimy w przemianę intymną, w zwątpienie, które przeradza się w spokojną pewność, że miejsce zakonników jest obok społeczności, nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia.
Reżyserowi udało się znakomicie oddać kwestie, o których dziś staramy się zapomnieć: braterstwo, humanitaryzm, odwagę cywilną oraz cichą wiarę. Jego bohaterowie nie są spektakularnymi showmanami, demonstrującymi swoje oddanie Bogu pod wielkim, drewnianym krzyżem. Ich wiara to prywatna więź z Bogiem, odpowiedzialność za swoje wybory i niesamowita pokora. To współcześni święci, ale w kontekście średniowiecznego wzorca Św. Franciszka, dalecy od martyrologii i męczących, górnolotnych przekazów. Dlatego ich losy tak bardzo chwytają za serce, rozkruszają znieczulone zmysły. Po prostu nie pozwalają wstać z fotela po projekcji! Można co prawda w pewnych momentach zarzucić reżyserowi teatralność (zwłaszcza w scenie, gdzie nad klasztorem przelatuje wojskowy śmigłowiec, a bracia zachowują się jak aktorzy po skończonym spektaklu w oczekiwaniu na brawa), ale całość nie pozwala nam zapomnieć, że wiara łączy, a nie dzieli.