Piękne historie miłosne goszczą na ekranach kin i telewizorów od niepamiętnych czasów. Napawają widzów optymizmem, bawią, ale też wzruszają do łez. Od kilkunastu lat, w zalewie tandetnych komedii romantycznych, niełatwo trafić na wartościowy obraz, który na dłużej wywołałby wymienione wyżej emocje. „Słodki listopad” także się do tej grupy nie zalicza.
Podczas testu na przedłużenie prawa jazdy los niespodziewanie łączy skrajnie różnych od siebie ludzi – pracoholika Nelsona (Keanu Reeves) oraz tajemniczą Sarę (Charlize Theron). Dziewczyna nie zdaje z jego powodu egzaminu, przez co żąda od mężczyzny zadośćuczynienia. Początkowo niechętny Sarze Nelson uświadamia sobie z czasem, że jest ona tą jedyną. Nie wie jednak, że Sara skrywa przed nim straszną tajemnicę…
Przystępując do oglądania filmu Pata O’Connora liczyłem, że zawierać on będzie pokaźny ładunek emocjonalny, który wzruszy i spowoduje ścisk żołądka. Nic takiego jednak nie miało miejsca, zaś sama historia okazała się zbyt przerysowana, przez co trudno było w nią uwierzyć, wczuć się w atmosferę i samych bohaterów. Niemal cały film ogląda się zatem bez specjalnego zaangażowania, od czasu do czasu uśmiechając się pod nosem. Na szczęście sytuacja diametralnie zmienia się w ostatnich minutach, kiedy akcja gwałtownie przyspiesza, prowadząc do nietuzinkowego zakończenia. To właśnie wtedy reżyser serwuje odbiorcy emocje, których zabrakło wcześniej. Nic więc dziwnego, że finał „Słodkiego listopada” jest jego najmocniejszym elementem, podnoszącym nieco końcową ocenę.
Więcej spodziewałem się także po odtwórcach głównych ról, zwłaszcza po Charlize Theron. Jej bohaterka jest bowiem irytująca, natrętna i sztuczna, z mentalnością na poziomie 14-latki. Radość z jaką Sara wita każdy dzień wydaje się być mocno przejaskrawiona i mało naturalna, czemu zapewne winny jest scenariusz i takie nakreślenie tej postaci, gdyż trudno za ten stan rzeczy winić samą aktorkę.
Z kolei Keanu Reeves jest jak zwykle sztywny, prezentujący posągowy styl aktorstwa. Odgrywanie jakichkolwiek uczuć przychodzi mu z trudem, toteż bardziej przekonuje jako zimny egoista niż zakochany wrażliwiec. Nie dziwi zatem fakt, że pomiędzy dwójką głównych bohaterów brakuje chemii, tak bardzo potrzebnej w tego typu filmach.
Największym problemem produkcji pokroju „Słodkiego listopada” jest ich przewidywalność. Wystarczy bowiem obejrzeć kilka podobnych filmów wyprodukowanych w ostatniej dekadzie, by z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidzieć, jak potoczy się akcja kolejnego. Fabularny schemat jest już tak oklepany, że widz często świadomie naiwnie łudzi się, iż tym razem będzie inaczej, nieco bardziej oryginalnie. Niestety, w przypadku obrazu Pata O’Connora nie można na to liczyć (za wyjątkiem wspomnianego zakończenia), przez co o „Słodkim listopadzie” widz długo pamiętać raczej nie będzie.