„Ninja zabójca” to jeden z tych tytułów, na które fani kina akcji czekają z ogromną niecierpliwością. Niestety już na pewno wiadomo, że w Polsce filmu nie zobaczymy na dużym ekranie, a planowana premiera DVD będzie miała miejsce dopiero w marcu bieżącego roku. Osobiście zaskoczyło mnie zachowanie Warner Bros. Polska i wycofanie obrazu z kinowej dystrybucji, choćby ze względu na powiązane z nim nazwiska braci Wachowskich i Jamesa McTeique, w jakiejś mierze niewątpliwie gwarantujące sukces. Zresztą od dawna było wiadomo, że „Ninja zabójca” budzi wśród kinomaniaków niemałe zainteresowanie.
W filmie śledzimy losy Raizo (Rain), jednego z najbardziej niebezpiecznych zabójców na świecie. Gdy był jeszcze małym chłopcem, stracił oboje rodziców i został zabrany z ulicy przez klan Ozunu, dołączając tym samym do innych dzieci, które spotkał podobny los. Tajne bractwo miało przed sobą tylko jeden cel – wyszkolić ich na ciche, nieuchwytne i niezawodne maszyny do zabijania, w każdej chwili gotowe do akcji. Panujące wewnątrz klanu surowe reguły i tajemnica, jaką okryte były jego działania, doprowadziły jednak do śmierci przyjaciółki Raizo, a on sam w chwili ostatecznej próby przeciwstawił się swoim „braciom”. Tymczasem na ślad mitycznego bractwa natrafia agentka Europolu, Mika Coretti (Naomie Harris). Nie zważając na niedowierzanie ze strony zwierzchników, postanawia podjąć trop i doprowadzić śledztwo do końca, nieświadoma niebezpieczeństwa, jakie ono ze sobą niesie. Przeciwko niej, Ozunu wysyłają grupę zabójców, na czele której stoi bezwzględny Takeshi (Rick Yune). Wtedy po raz kolejny pojawia się Raizo, który ratuje Mikę od niechybnej śmierci i od tej chwili wraz z nią próbuje pogrążyć tajemniczy klan i zarazem dokonać krwawej zemsty.
Czytając powyższy opis fabuły filmu, można dojść do wniosku, że pasuje on do nieskończonej ilości tytułów kina akcji i niewątpliwie tak jest, ale w dzisiejszych czasach chyba już trudno wymyślić coś zupełnie nowego. Niestety nawet jeśli można wybaczyć wtórność pomysłów, to scenariusz „Ninja zabójcy” jest niewątpliwie jednym ze słabszych, jakie było mi dane oglądać na ekranie ostatnimi czasy. A szkoda, bo sceny walki, efekty specjalne i zdjęcia stoją na bardzo wysokim poziomie i trudno oderwać od nich wzrok. Winą za słabą fabułę chyba po równi należy obarczyć braci Wachowskich, którzy na 6 tygodni przed rozpoczęciem zdjęć zatrudnili J. Michaela Straczynskiego, aby całkowicie zmienił napisany wcześniej przez Matthew Sanda scenariusz oraz samego pisarza, który zrobił to w zaledwie 53 godziny, co od razu da się zauważyć. Nie wiem, czy aż tak goniły panów terminy i nie chcieli odkładać premiery, ale widząc efekty ich pracy, wolałbym poczekać nawet rok dłużej, byleby lepiej dopracowano całą historię.
Największym atutem obrazu są niewątpliwie bardzo widowiskowe sceny walki, ale to już chyba rozpoznawczy znak braci Wachowskich i trudno było się po tym elemencie spodziewać innego efektu. Krótko mówiąc, wraz z reżyserem Jamesem McTeique i odpowiedzialnym za zdjęcia Karlem Lindenlaubem, stworzyli prawdziwą ucztę dla oka. Niemniej liczyłem na coś więcej, przede wszystkim w kwestii fabularnej filmu i bardzo żałuję, że bracia Wachowscy sami nie postanowili napisać scenariusza, szczególnie wspominając ich poprzednią współpracę z Jamesem McTeique, której wynikiem był jeden z moich ulubionych filmów – „V jak Vendetta”.
Na zakończenie mogę tylko powiedzieć, że czuję się zawiedziony, ale nie oszukany. Na pewno też będę czekał na kolejną produkcję braci Wachowskich – oby lepiej dopracowaną.