Bardzo trudno jest stworzyć film, który w jakiś sposób wyróżni się spośród niezliczonej ilości produkcji kinowych i nie tylko. Bardzo trudno sprawić, by widz czuł się w pełni usatysfakcjonowany po obejrzeniu danego dzieła. Bardzo trudno opowiedzieć historię bez wizualnych ozdobników, takich jak wszelkiego rodzaju efekty specjalne czy przepiękne widoki rajskich miejsc. Są filmy, gdzie otoczka nie ma najmniejszego znaczenia, gdzie liczy się bohater występujący w przedsięwzięciu, bohater i jego dzieje. Dobrym przykładem jest produkcja „Pogrzebany”, która pokazała dramat człowieka zamkniętego w trumnie i zakopanego żywcem. Nie potrzebne były sceny pościgów, strzelania czy wybuchy, by przykuć uwagę widza i wciągnąć go w przedstawianą historię. W podobnym kierunku, minus trumna, zakopanie, plus samochód, postanowił udać się Steven Knight, jednak nie do końca udało mu się przekonać mnie do swojej wizji.
Ivan Locke wsiada do samochodu i wyrusza w podróż, która całkowicie zmieni jego dotychczasowe życie. Wystarczy jedna noc, kilka godzin, by nie tyle przewartościował swoje dotychczasowe osiągnięcia, co spalił za sobą większość mostów. Jedna decyzja z przeszłości zaważyła na jago życiu, bohater podejmuje kroki, które niekoniecznie pozytywnie wpłyną na jego przyszłość.
„Locke” to film, który pokazuje jak szybko życie jednostki może ulec zmianie. Ivan to zorganizowana osoba, której w pewnym momencie wszystko wymyka się z rąk. Popełnia błąd i musi za niego zapłacić. Problem w tym, że ów błąd popełnił na własne życzenie, więc cała otoczka filmu zamiast zmusić mnie do jakiegoś myślenia, sprawiła, że poczułam do protagonisty antypatię. Może nie miał idealnego życia, jednak posiadał kochającą go rodzinę, dobrą pracę, prawdopodobnie zdrowie. Przez lekkomyślność zaprzepaścił to wszystko. Tutaj nie ma miejsce na współczucie.
W pewnym momencie wszystko wydaje się za bardzo przerysowane, aczkolwiek pokazanie sytuacji, że nieszczęścia lubią chodzić parami, wprowadza do historii trochę więcej napięcia. Jednak to nie wystarcza, gdyż film robi się po prostu nudny. Nie czekałam z napięciem na poznanie zakończenia „przygody” bohatera. I mimo tego, że Tom Hardy świetnie poradził sobie kreując postać Ivana, moje odczucia co do filmu się nie zmieniły.
Najtrudniejsze zadanie ciążyło na postaciach, których głosy słyszało się podczas rozmów telefonicznych. Odpowiednie modulowanie głosem, oddawanie emocji tylko poprzez dźwięki, sprawienie, by widz odczuł emocje osoby mówiącej – aktorzy, którzy grali drugie skrzypce okazali się prawdziwymi magikami. Zwłaszcza Andrew Scott. Niewątpliwie to najmocniejszy aspekt produkcji – rewelacyjnie dobrana obsada.
„Locke” to jedna wielka reklama BMW. I mimo że bohater zmienia się podczas tej krótkiej podróży, którą odbywa, nie czułam, by ten film w jakikolwiek sposób wpłynął na mnie. Naciągana historia o ponoszeniu konsekwencji za swoje czyny równie dobrze mogła trwać dziesięć minut, a nie półtorej godziny. Absurd niektórych zachowań sprawił, że film stał się komiczny. A raczej wątpię, by taki był zamysł reżysera. Mnie osobiście produkcja nie przypadła do gustu, parcie naprzód i próba udowodnienia, że jest się lepszym niż własny ojciec to za mało, by przyciągnąć moją uwagę.