Twórcy filmu nie próbowali nawet ukryć faktu, że „Walentynki” to przede wszystkim produkt komercyjny, a podstawowym zadaniem tegoż jest dobra sprzedaż. Na święcie zakochanych zarabiają nie tylko obrotni właściciele kwiaciarni, ale również producenci dziełek, idealnie skrojonych na potrzeby intelektualne par, tłumnie oblegających tego dnia romantyczne przestrzenie multipleksów. To nie jest czas na wyrafinowaną rozrywkę, aby w pełni celebrować to święto wystarczy obejrzeć film o miłości cukierkowej i naiwnej, a do tej najlepszą scenerią wydaje się Miasto Aniołów, skąpane czy raczej bezwzględnie utopione w morzu czerwonych róż i puchatych serduszek. Doprawdy, nawet największy łajdak musi się rozczulić i otrzeć łzę wzruszenia.
Akcja rozgrywa się, a jakże, 14 lutego. Poznajemy kilkanaście osób, dla których święto to jest albo pięknym dopełnieniem ich idealnych związków, albo coroczną katastrofą emocjonalną. Bez względu na ich początkowe nastawienie, ostatatecznie wszyscy chórem zaśpiewają ckliwą pieśń ku chwale Kupidyna. Nie obędzie się jednak bez drobnych perturbacji. Właściciela kwiaciarni rzuci narzeczona, żona po 50 latach małżeństwa wyzna mężowi, że kiedyś zdarzyło jej się cudzołożyć , a dwojgu nastolatkom nie uda się odbyć, mimo szczerego poparcia ze strony połowy miasta, pierwszego razu.
Bez wątpienia reżyserowi Garry'emu Marshallowi wielką frajdę sprawia kręcenie komedii romantycznych, nie zawsze jednak mu się to udaje, mówiąc szczerze - zazwyczaj mu się to nie udaje. Poza klasykiem „Pretty woman”, który tak naprawdę lubimy raczej z sentymentu, jego filmy reprezentują średni poziom artystyczny. W tym wypadku wina leży w dużej mierze po stronie scenarzystów, którzy tak obficie oblepili fabułę lukrem, że nie było szans na jakikolwiek unik reżyserski. Zastosowanie znanej już skądinąd mozaikowej konstrukcji fabularnej teoretycznie dawało możliwość wieloaspektowego spojrzenia na fenomen miłości. Wydawałoby się, że pomysł jest wypróbowany i pewny - doskonale sprawdził się w „To właśnie miłość” Richarda Curtisa, nieźle poradzili sobie z nim także autorzy „Smaków miłości”. O ile we wspomnianych filmach zamysł ten był logicznie umotywowany i sprawnie zrealizowany, o tyle w „Walentynkach” jest on jedynie zasłoną dymną dla dramatycznie nijakich historii. W „To właśnie miłość” każda jednostkowa opowieść mogła bez problemów stać się pełnoprawną fabułą, film Marshalla budują banalne opowiastki ku pokrzepieniu samotnych serc. Mimo że mamy tu cały przekrój miłosnych perypetii (miłość pierwsza i dojrzała, miłość homoseksualna i międzyrasowa, miłość do dziecka i do przyjaciela), wszystkie rażą sztucznością. Pięknie jest patrzeć, jak młody, przystojny kwiaciarz zostaje rzucony przez narzeczoną, by już kilka godzin później odnaleźć szczęście u boku swej przyjaciółki (która notabene również została niemile potraktowana przez bogatego kardiologa), ale dziećmi nie jesteśmy i dawno przestaliśmy wierzyć w bajki.
Obsadę filmu można podzielić na dwie kategorie: ładne twarze i ładne talenty. Przez dwie godziny podziwiamy ulubieńców Ameryki, ale zazwyczaj jedynie od strony fizycznej. Uczta dla oka nie lada - Patrick Dempsey, Eric Dane, Ashton Kutcher, Jessica Alba, Jessica Biel, ale grać im się zdecydowanie nie chce. Na tym tle wyraźnie wyróżnia się Anne Hathaway, która w mistrzowski sposób uprawia seks przez telefon i Queen Latifah, która, mimo małej rólki, wypełnia (dosłownie i w przenośni) sceny, w których występuje - absolutna klasa.
Pozostając przy porównaniu z „To właśnie miłość”, warto wspomnieć o humorze. W końcu poza „romantycznym” film górnolotnie tytułuje się również komedią. Obraz Curtisa posiadał nieodparty urok, m.in. za sprawą subtelnego, angielskiego dowcipu. W tym wypadku gagi są niskich lotów, mocno zużyte, toporne i nieświeże (sztandarowy przykład - matka nakrywa chłopaka swojej córki, gdy ten, jak sam deklaruje, ćwiczy nago grę na gitarze). Owszem, jest parę interesujących momentów, ale zdecydowanie za mało, by uznać ten obraz za zabawny. Przesłanie, którym scenarzyści próbują nas uraczyć, jest boleśnie banalne - musimy się kochać mimo wszystko, bo „All you need is love”. O ile prawdziwiej jednak brzmi to w najnowszym filmie Reitmana „W chmurach”, gdzie ten oczywisty morał, doprawiony szczyptą goryczy, przekształca się w mądrą i ważną prawdę.
Rozumiem jednak dobrze zamiar twórców - miało być słodko, efekciarsko i bajkowo, tak też w istocie jest. Mieliśmy dostać ładnie zapakowany prezent z okazji Walentynek. I dostaliśmy - szkoda, że po rozpakowaniu pudełko okazało się puste. Jedyne, co może nam osłodzić rozczarowanie, to obecność w fotelu obok tej drugiej osoby, z którą dzielimy nie tylko popcorn z multipleksu, ale przecież całą gorycz dnia codziennego. I tylko wtedy ten film może się okazać całkiem miłą historyjką.