"Obywatel Milk" to na pewno najgłośniejszy amerykański film biograficzny minionego roku. Na ten stan rzeczy złożyło się kilka istotnych czynników, a przede wszystkim dość kontrowersyjna postać głównego bohatera. Obraz opowiada bowiem o kilku latach działalności popularnego w latach 70-tych aktywisty, otwarcie przyznającego się do swojego homoseksualizmu. Harvey Milk, bo o nim mowa, był jednym z pierwszych zdeklarowanych gejów, który został w USA wybrany do władz lokalnych. Był także człowiekiem, który swoją życiową postawą dawał tysiącom ludzi nadzieję, że mogą żyć w lepszym świecie - w Ameryce, w której ludzie o innej orientacji seksualnej będą posiadaczami tych samych praw, co wszyscy pozostali obywatele.
Istotne znaczenie dla amerykańskiej widowni miało też nazwisko reżysera projektu. Po kilku artystycznych, niskobudżetowych produkcjach (m.in. "Słoń", "Last Days", "Paranoid Park") najbardziej znany niezależny reżyser z USA, Gus van Sant, powrócił do kina dla mas i zdecydowanie wyszło mu to na dobre. Mógł bowiem po raz kolejny udowodnić, że jest nie tylko artystą wyznaczającym nowe kierunki w kameralnych produkcjach, ale też naprawdę sprawnym i utalentowanym reżyserem. Udało mu się na pewno nakręcić niecodzienną biografię, która nie tylko przybliża nam postać głównego bohatera, ale przede wszystkim głoszone przez niego idee i poglądy. Dzięki temu "Obywatel Milk" nie jest tylko rzemieślniczym odrobieniem przez van Santa "pracy domowej", ale także ważnym głosem w sprawie tolerancji i akceptacji homoseksualistów.
Film rozgrywa się na przestrzeni 8 lat. Na początku poznajemy Milka jako mało znaczącego nowojorskiego aktywistę, który udziela się otwarcie w sprawach dotyczących dyskryminacji mniejszości seksualnych. W kolejnych latach wiele planów ambitnego działacza, dzięki jego determinacji, zostaje wprowadzonych w życie. Oczywiście życie głównego bohatera naznaczone jest także pasmem porażek (przegrywane rokrocznie kolejne wybory do samorządu lokalnego), które także sprawnie wylicza reżyser. Widz z każdą kolejną minutą projekcji może śledzić na ekranie, nabierającą coraz większego rozpędu, karierę polityczną Milka. Zaczyna też coraz bardziej sympatyzować z bohaterem i jego programem politycznym. Akcja kończy się w dniu 27 listopada 1978, kiedy to Harvey Milk zostaje zastrzelony przez Dana White'a, członka rady miejskiej San Francisco...
Zupełnie z boku zawodowego życia Milka reżyser postawił życie prywatne głównego bohatera. Poznajemy zatem jego partnerów życiowych i kolejne związki, jednak są one celowo przez van Santa jedynie naszkicowane. Twórca chciał wyraźne skupić się wyłącznie na karierze zawodowej Milka. Moim zdaniem wychodzi to filmowi zdecydowanie na dobre. Choć momentami wydawało mi się, że mimo upływających minut znam postać aktywisty dokładnie tak samo, jak na początku seansu, że jest on jakby ikoną walki o lepsze jutro, a nie postacią z krwi i kości.
Fantastycznie w głównego bohatera wcielił się Sean Penn, który za swoją rolę otrzymał od Akademii Oscara za najlepszą pierwszoplanową kreację męską (choć przyznam szczerze, że moim faworytem był raczej Mickey Rourke). Penn zdaje się nie grać, a raczej być Milkiem i jest w tym na tyle wiarygodny, że sami mamy momentami ochotę przyłączyć się do organizowanych przez bohatera wieców czy manifestacji. Nieźle w rolach drugoplanowych spisali się także Josh Brolin oraz James Franco.
"Obywatel Milk" to film ważny i na pewno bardzo potrzebny. Pokazuje nam, że mimo upływających lat problem nietolerancji jest nadal zmorą współczesnych społeczeństw, i że tak naprawdę, to jeśli chodzi o społeczną akceptację gejów niewiele się zmieniło w ciągu ostatnich 30 lat. Nie dajmy się jednak zwieść. Słowa Harvey'a Milka nie poszły na marne. I każdy z nas swoją postawą może dać temu świadectwo. "Nazywam się Harvey Milk, i chcę was zwerbować" - tak zwykł zaczynać swoje przemówienia wielki działacz o równouprawnienie. Nam pozostaje uważnie słuchać... i dać się zwerbować.