Na wstępie muszę się przyznać, że nie należę do zagorzałych fanek komedii romantycznych, a tym bardziej tych rodzimych. Nie mówię, że nie oglądam, zdarza się, ale prócz „Listów do M”, które łechtają mnie w serducho – pewnie przez sprytnie wykorzystaną świąteczną atmosferę, zwykle wgapiam się bez zbytniej uwagi, rzadko się zaśmiewam, a na wątek miłośny wymiotuję tęczą. Spodziewałam się więc, że „Porady na zdrady” okażą się małą apokalipsą, szczególnie zważywszy na kretyński tytuł (nie chce chyba wiedzieć, kto i dlaczego to wymyślił), a przyznam, że prócz małego rzyga, bawiłam się niezgorzej.
Kalina w dniu swojego ślubu dowiaduje się, że narzeczony, a właściwie prawie już mąż, ją zdradza. Dzień wcześniej jej przyjaciółka (Fretka) z hukiem rozstaje się ze swoim narzeczonym też z powodu jego zdrady. Rozczarowane związkami dziewczyny wpadają na szczwany plan... zostaną testerkami wierności i na zlecenie podejrzliwych kobiet sprawdzą uczciwość ich partnerów. Gdzieś w kartach tej historii, ze sporym impetem i hukiem w życie Kaliny i Fretki wpada zdradzany przez żonę super wierny Maciej oraz ciapowaty Antek.
Jak przystało na komedię romantyczną, fabuła jest prosta, jak przysłowiowa budowa przysłowiowego cepa. Nie ma tu nawet mowy o żadnej niespodziance, brak zwrotów akcji, które, choć na chwilę mogłyby wyprowadzić opowiadaną historię z raz obranych torów. Wszyscy wiemy, jak to wszystko się skończy. Taki gatunkowy urok. Niemniej jednak brak logiki i konsekwencji w tego typu obrazach nigdy nie przestanie mnie dziwić (zresztą dokładnie jak w przypadku horrorów). Wiem, że niby miłość równa się zapomnienie, ale bez przesady... I właśnie przez takie nietrzymające się kupy, według mnie całkowicie nieracjonalne prowadzenie wątku, nie tylko czuje niesmak, ale wręcz wymiotuję tęczą.
Wątek miłosny stanowi jednak tylko niewielką część fabuły i dobrze. Dzięki temu z lekko wyolbrzymionych cech związków damsko-męskich naprawdę podczas seansu można się uśmiać - ba, kobiety w rzędzie za mną rechotały wręcz i to całkiem często. Do tego miłe dla oka i ucha naigrywanie się z tak ostatnio popularnego coachingu. A na koniec przewidywalny i ckliwy happy end rekompensuje finałowy występ Tomasza Karolaka, dzięki któremu z kina wyjdziemy z uśmiechem na pysku, a nie z serduszkami zamiast źrenic.
Aktorsko jest raczej poprawnie. Duet Dereszowska-Czeczot bardzo przypadł mi do gustu, bo i zabawni i jacyś tacy bardziej naturalni i to nie tylko jeśli chodzi o kreacje postaci, ale zwykły realizm. Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że widząc Krzysztofa Czeczota mam ciągle przed oczami reklamę banku - postać Antka była odebrana tak udanie, że aktor wyszedł z mojej bankowej szufladki. Za to Lamparska-Roznerski jakoś waniali mi lekką sztucznością. Podczas całego seansu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Mikołaj Roznerski zdecydowanie lepiej wygląda, niż gra. Na drugim planie najbardziej w oczy rzucał się Tomasz Karolak i przysłaniał całkowicie wszystkich pozostałych.
Duży plus za bardzo miłą dla ucha ścieżkę dźwiękową. Ładnie dopełniała lekko przekolorowane obrazki, ale i bez nich bez najmniejszego problemu byłaby się w stanie obronić.
Pomijając lekkie zgrzyty w wątku miłosnym, „Porady na zdrady” to całkiem przyjemna, rozrywkowa produkcja, która za bardzo nie zaboli. Można się trochę pośmiać, można popatrzeć na ładnych ludzi i lekko oderwać się od niestety jeszcze zimowej szarości.